Biernacki

Jerzy Biernacki

Jerzy Biernacki, fot. Archiwum prywatne

Hymn ludzi wolnych

 

Powstał jako wiersz, pt. Solidarni, w listopadzie 1980 roku. Opublikował go wiosną roku następnego jeden z biuletynów związkowych. Zawarto w nim informację, że jest proponowany jako tekst hymnu „Solidarności”. Wiersz był w swej budowie prościutki, zawierał kilka myśli, „co nie nowe”, a jego treść była znacznie ważniejsza od formy, wyróżniająca się rysem szlachetności czy rycerskości.


Wiersz nawiązywał w pewnym miejscu do postawy powstańczej, ujętej w Warszawiance z 1831 roku w pamiętne słowa: „Kto przeżyje, wolnym będzie, kto umiera, wolnym już”. W hymnie podobnie: „A jeśli ktoś nasz polski dom zapali, / To każdy z nas gotowy musi być, / Bo lepiej byśmy stojąc umierali / Niż mamy klęcząc na kolanach żyć! (podkr. JB).


W tych słowach brzmi czysta polskość. Tacy byliśmy, tacy jesteśmy i będziemy. Ale jest i inny element, nie mniej ważny: „Pod wolny kraj spokojny kładź fundament”. Mamy rok 1980, ale nie ma mowy o żadnym „socjalizmie z ludzką twarzą” („potwór powinien mieć twarz potwora” – Zbigniew Herbert), o żadnym poprawianiu tego, co jest nie do poprawienia. Chodzi o budowanie wolnego, niepodległego kraju, przez ludzi wolnych i solidarnych.


Nic dziwnego. Autorem wiersza Solidarni jest Jerzy Narbutt (1925-2011), prozaik i poeta, autor znakomitych nowel, o których krytyk napisał, że nadają nowy kształt polskiej noweli i opowiadaniu, autor powieści pt. Ostatnia twarz portretu, drukowanej w 1981 roku w drugim obiegu, a ponownie wydanej w 2002 roku, w której wymierza sprawiedliwość elitom II Rzeczypospolitej i portretuje rzetelnie, a zarazem subtelnie i sprawiedliwie pokolenie Polski walczącej; wyśmienity eseista i autor kilku tomów celnej publicystyki, w której jest idealnym strażnikiem ładu moralnego. Przede wszystkim jest to jednak pisarz i poeta (swoje bezpretensjonalne, mądre i zaprawione szczególną intymnością i dyskrecją utwory poetyckie wydał w tomiku pt. Trochę wierszy), twórca, który nigdy nie poszedł na żadne koncesje z PRL-em, nie uczestniczył nigdy (co czyniło wielu) w „czerwonych mszach” literatów, nie napisał ani jednego słowa, które by chociaż tolerowało komunizm i komunistów. Przez wiele lat się ukrywał (w Polsce stalinowskiej i w stanie wojennym), siedział w więzieniu, pracował jako paczkarz na poczcie, debiutował po trzydziestce, drukował jedynie w prasie katolickiej (nigdy w paxowskiej) i w drugim obiegu, żył w skrajnie nędznych warunkach, niemal przymierał głodem, bo funkcjonował poza jakimkolwiek układem. Wielki Niezależny. Zamilczany przez media lewicowo-liberalne.


Z hymnem „Solidarności” też nie poszło łatwo. Jako hymn Związku został ten tekst zatwierdzony dopiero w 2000 roku. Dlaczego?


Pierwszą melodię napisał do tych słów Jerzy Niedźwiedzki jeszcze w listopadzie w roku 1980. Obaj autorzy byli zaproszeni na I Zjazd Solidarności do hali Oliwii w 1981 roku. Pieśń miała stać się hymnem Związku. Ale… jak napisał w „Tygodniku Solidarność” (nr 51-52/2000) pan Jerzy: „Ten hymn najwyraźniej się nie spodobał Jackowi Kuroniowi. Zarzucał tekstowi podobno przesadną bojowość, a muzyce nadmierne podobieństwo do pieśni… hitlerowskich. Wezwał do siebie Niedźwiedzkiego i kazał mu się wycofać z całego przedsięwzięcia. Gdy roztrzęsiony kompozytor opowiadał mi o tym w kawiarni Związku Literatów, namawiałem go, aby zlekceważył tę intrygę. Kuroniowe weto jednak jakoś zadziałało…”.


Niedźwiedzki, pod wpływem guru grupy trockistowsko-socjaldemokratycznej w opozycji, wycofał swoją kompozycję. Opinii twórcy czerwonego harcerstwa nie uląkł się przyjaciel Narbutta, Stanisław Markowski z Krakowa, z zawodu artysta-fotograf (autor m.in. kilkunastu wspaniałych albumów przedstawiających polskie dwory i dworki, kościoły i kościółki, różne miejsca święte, a wtedy jeden z najlepszych dokumentalistów przebiegu polskiej rewolucji „Solidarności”, zgaszonej stanem wojennym), wywodzący się ze znanej rodziny artystycznej z Częstochowy, uprawiający amatorsko muzykę i kompozycję. Napisał on melodię do wiersza Narbutta i prawykonanie pieśni odbyło się 31 stycznia 1981 roku w Krakowie. – Od tego czasu – wspominał Jerzy Narbutt – jego muzyka na stałe związała się z moim tekstem, tworząc integralny utwór często śpiewany przez działaczy „Solidarności” w obozach internowania.

Jak się okazało jednak nowa melodia nie zmieniła opinii Jacka Kuronia o hymnie. Gdy, dość przypadkowo zresztą, uznano, że byłby to doskonały utwór na finał Konkursu Piosenki Prawdziwej w Gdańsku, gdzie Markowski był obecny jako fotograf, Jacek Kaczmarski wziął gitarę i zaczął próbować przed owym finalnym występem, a wraz z nim pozostali artyści – przyszła natychmiast wiadomość, że Jacek Kuroń nie życzy sobie wykonania tej pieśni. A więc chodziło o jej patriotyczną wymowę, zawartą w tekście.


W ten sposób na wiele lat zablokowana została możliwość zatwierdzenia pieśni jako hymnu „Solidarności” w okresie, gdy była ona ruchem społecznym walczącym o wolność i niepodległość, o narodową tożsamość, mimo że utwór Solidarni jeszcze jako wiersz bez melodii, prezentowany robotnikom, bardzo się im podobał i był akceptowany. Dopiero na Zjeździe NSZZ „Solidarność” w grudniu 2000 roku w Spale pieśń z muzyką Markowskiego została oficjalnie uznana za hymn Związku. Podobna była sytuacja z jedyną powieścią pisarza, Ostatnią twarzą portretu, której fragmentu nie pozwolił zamieścić w „Zapisie” Wiktor Woroszylski, zarzucając autorowi „nadmierny patriotyzm”.


Charakterystyczne, że niedawno, gdy media były pełne „Solidarności” w związku z kolejną rocznicą, cały czas, wielokrotnie podkreślano, że sławna i piękna pieśń Jacka Kaczmarskiego A mury runą była hymnem Związku, a jego oficjalny hymn (napisany właśnie dla niej, dla tej pierwszej, 10-milionowej „Solidarności”), zawierający w kilku słowach jej program (choć „jutro jest nieznane”), ani razu nie został w żadnej formie zaprezentowany w elektronicznych środkach przekazu. Mimo to obecnie pieśń, śpiewana pięknie i nagrana przez Chór Reprezentacyjnego Zespołu Artystycznego Wojska Polskiego, powoli zdobywa należne jej miejsce w przestrzeni publicznej, np. podczas takich wydarzeń, jak coroczna uroczystość przyznawania Nagrody Społecznej im. Piotra Skórzyńskiego w postaci medali Opoki słowa, czynu i ducha, której Jerzy Narbutt był jednym z pierwszych laureatów.

Nagrody im. Józefa Mackiewicza i Witolda Hulewicza,
czyli kultura drugiego obiegu

 

Wyżej wymienione nagrody, mimo iż finansowo znacznie niższe od takiej na przykład Nagrody Nike, charakteryzuje się jako prestiżowe. Więc dlaczego „kultura drugiego obiegu”? A, to się wyjaśni w toku dalszej lektury tego tekstu. 

 

Przejdźmy zatem od razu do tegorocznych edycji tych nagród, 10. Nagrody Mackiewicza i 16. Hulewicza.

Główna Nagroda im. Józefa Mackiewicza przyznana została, co nietypowe (dotychczas preferowano prozę i prace historyczne), poecie, Wojciechowi Wenclowi, za głośny już i budzący skrajne reakcje tom wierszy pt. De profundis

 

Mówiąc o „skrajnych reakcjach”, tj. całkowicie przeciwstawnych, nie mam na myśli wcale głosów, powiedzmy, z dwu opozycyjnych wobec siebie obozów moralno-politycznych, lecz takie, które pochodzą ze środowiska światopoglądowo bliskiego poecie. A jednak bywają niszcząco krytyczne, jak np. tekst Andrzeja Horubały, zdaje się w „Uważam Rze”, sprzed kilku miesięcy. Tymczasem, jak mówił laudator laureata, Rafał Ziemkiewicz: „Słowo poetyckie tym różni się od języka prozy, czym sprężone powietrze od powietrza, którym oddychamy na co dzień. To sprężone ma w sobie energię zdolną poruszać maszyny czy kruszyć przeszkody. I właśnie taką energię niesie ze sobą wielka poezja, do której zaliczam tom De profundis”. I dodał: „Mała książeczka, krótkie strofy, ale lektura na długie miesiące. Bo są w tych wierszach ogromne emocje, jest dyskusja z wielka polską tradycją”.

 

Wiersze te to hołd złożony przez młodego poetę powstańcom warszawskim, żołnierzom wyklętym, ofiarom ubeckich oprawców, a także ofiarom tragedii smoleńskiej, ludobójstwa katyńskiego, rzezi ukraińskich rezunów. To szczególna, bolesna i tragiczna w swej wymowie, summa polskich dziejów najnowszych i zarazem próba odnalezienia ich duchowego sensu. „To poezja obywatelska, patriotyczna, wyrastająca z tradycji romantycznej, ale w swej najgłębszej warstwie na wskroś polityczna, dlatego laur Mackiewiczowski słusznie jej się należy” – konkludował autor laudacji.

Ogłaszając werdykt kapituły Nagrody, przewodniczący Marek Nowakowski, przypomniał laureatów poprzednich dziewięciu jej edycji, wśród których są takie nazwiska jak Ewa i Władysław Siemaszkowie, autorzy unikalnego dzieła o ludobójstwie ukraińskim na Polakach na Wołyniu, czy Marek Jan Chodakiewicz, wyróżniony nagrodą za pracę przywracającą prawdę o wydarzeniach z okresu okupacji w Ejszyszkach. Przypomnijmy w tym miejscu, że zawołaniem Nagrody im. Józefa Mackiewicza są jego słowa: „Jedynie prawda jest ciekawa”.

 

Dwa wyróżnienia otrzymali: Szczepan Twardoch, 32-letni prozaik ze Śląska, za powieść pt. Wieczny Grunwald oraz dwakroć starszy od swego kolegi eseista i prozaik z Warszawy, Janusz Węgiełek, za powieść Wiślany szlak. Pierwszy z wyróżnionych ma już za sobą trzy powieści i zbiory opowiadań, a także wydane przed rokiem eseje pt. Wyznania prowincjusza. Jego proza wyrasta niejako z science fiction, ale jednocześnie ma w sobie walory polityczne, psychologiczne i historyczne.   

 

Laudator laureata, Maciej Urbanowski nazwał jego wyróżnioną powieść „fantasmagorią na temat Matki-Polki, napisaną mocno stylizowanym językiem, sięgającym do staropolszczyzny aż po zdehumanizowaną polszczyznę kresu czasów. To gorzka lektura – powiedział – ale jej mądry sceptycyzm jest nam równie potrzebny, jak dające ukojenie optymistyczne wizje.” Rzecz interesująca, Twardoch w jednym z wywiadów niezwykle krytycznie ocenił wiersze z tomu De profundis Wencla, co tylko potwierdza jedno z powyższych spostrzeżeń. No, cóż, pisarze to mieszkańcy różnych niekompatybilnych światów!

 

Zamiast charakterystyki Wiślanego szlaku Węgiełka, niegdyś laureata Nagrody Kościelskich za Pochwałę szpiega, przytaczam konkluzję autora laudacji, Tomasza Burka: „Odtworzenie praścieżki, którą niegdyś wydeptali flisacy, nie miałoby sensu gospodarczego czy militarnego, lecz mogłoby odsłonić podróżnemu tajemne oblicze Polski. […] Gra toczy się o najwyższą stawkę, o los i tożsamość narodu, bo jeśli nie zdołamy na nowo odkryć Wisły, matki naszych rzek, to stracimy ją na zawsze”.

 

* * *

 

„Spośród 126 kandydatur zgłoszonych do Nagrody im. Witolda Hulewicza jury mogło nagrodzić tylko skromną ich część, choć bez mała wszyscy byli jej godni. To ludzie twórczy, mądrzy, dzielni i piękni, stąd nasz żal, że nie mogli zostać laureatami” – czytamy w protokole kapituły pod przewodnictwem inicjatora Nagrody i jej spiritus movens, red. Romualda Karasia. Wyróżniono zaledwie dziewięcioro z tej liczby, wedle zdobytych (w ciężkim całorocznym trudzie) środków i możliwości, a każdy z nich zasługiwałby na znacznie więcej niż krótką charakterystykę czy wzmiankę

Wielką Nagrodę im. Witolda Hulewicza przyznano Kordianowi Tarasiewiczowi, liczącemu 101 lat, za pracę jego życia dla Polski, zwieńczoną – jak napisano w protokole – książką biograficzną pt. Cały wiek w Warszawie, wydaną przez oficynę Veda. Trzeba było słyszeć, jakim głosem i jak mądrze, a płynnie, nie gubiąc wątku, przemawiał ten laureat. Widać było, że swoje ponad stuletnie życie przeżywał z pasją.

 

Bo właśnie pasja, pasjonactwo, jakieś – excusez le mot – zwariowanie dla czegoś, podjęcie jakiejś nieprawdopodobnej sprawy, na pozór nie do urzeczywistnienia, bądź oddanie się jakiejś dziedzinie na całe życie – to podstawowe kryteria tej Nagrody, która nie ogranicza się bynajmniej do wyróżnień za prace literackie. Dlatego w przeszłości Nagrodę otrzymała para, która postanowiła spolonizować borówkę amerykańską i to z powodzeniem, otrzymywali ją dźwiękowcy radiowi, pasjonaci tej pracy realizacyjnej, kolekcjonerzy itp., obok pisarzy, poetów i tłumaczy.

 

Następnym laureatem Nagrody im. W. Hulewicza, tym razem w dziedzinie twórczości radiowej, został Krzysztof Gosztyła, wybitny aktor, fenomen Teatru Wyobraźni Polskiego Radia, tego teatru, który przed wojną stworzył właśnie Witold Hulewicz i tak go nazwał.

 

W uznaniu za bogatą twórczość poetycką i prozatorską, przekładową i edytorską uhonorowano Nagrodą Wojciecha Piotrowicza z Wilna, poetę i matematyka, wydajnego współpracownika wielotomowej Antologii Wileńskiej, człowieka, dla którego historia Litwy, jak również języki litewski i starolitewski, nie mają tajemnic. Ukoronowaniem jego prac edytorskich jest odkrycie i wydanie z rękopisu dzieła Stanisława Morawskiego, filarety, pt. Fizjognomistyka kobiet.

 

Nagrodę za całokształt twórczości literackiej, dla dorosłych, młodzieży i dzieci, otrzymała Barbara Nawrocka-Dońska. Laureatka była żołnierzem Armii Krajowej, uczestniczyła w Powstaniu Warszawskim jako łączniczka i sanitariuszka. W Związku Literatów Polskich przez lata prowadziła kasę zapomogowo-pożyczkową, z wielkim wyczuciem społecznym, konsekwencją i sprawiedliwością. Przed laty pisarka wydała Prywatny pamiętnik, który na razie przeszedł bez echa; z czasem jednak okazało się, że nie tylko wyróżniał się on walorami literackimi i dokumentacyjnymi, lecz także jak gdyby otworzył nowy nurt literacki, w którym powstało później wiele innych tego rodzaju utworów. Jury doceniło prekursorskie atuty jej prozy, jak również jej wartości patriotyczne i wychowawcze.

 

Nagrodę za całokształt twórczości poetyckiej, krytyczno-literackiej i za prace w dziedzinie edytorstwa przyznano Marii Jentys-Borelowskiej. Laureatka przez lata związana była z nurtem tzw. prozy chłopskiej czy wiejskiej, współpracowała z Wiesławem Myśliwskim, redaktorem naczelnym „Regionów” i „Sycyny”. Jest współautorką przewodnika encyklopedycznego pt. Literatura polska XX wieku wydanego przez PWN. Napisała wiele haseł z dziedziny literatur skandynawskich i filmu światowego do 30-tomowej Wielkiej Encyklopedii PWN.

 

Białoruski muzyk i zbieracz pieśni, świetny akordeonista, o czym mogła przekonać się publiczność obecna na uroczystości rozdania nagród, Stefan Kopa ze wsi Horodniany w województwie podlaskim otrzymał Nagrodę im. Witolda Hulewicza za trud zgromadzenia i wydania ośmiu tomów pieśni białoruskich, wraz z zapisem nutowym. Laureat jest folklorystą, animatorem kultury, autorem muzycznej monografii gminy Orla. Jak widać następcy Kolberga wciąż są potrzebni i mają co robić.

 

Jeszcze jedną Nagrodę Główną otrzymała Kazimiera Zapałowa z Kielc, filolog i muzeolog. W latach 1967-2003 pracownik naukowy Muzeum Lat Szkolnych Stefana Żeromskiego w Kielcach. Napisała książki: Rodzina Stefana Żeromskiego w Świętokrzyskiem, Miejsce zostało to samo, 50 lat z Żeromskim, Zwierzenia kustosza. Inicjatorka i organizatorka 18 edycji stypendiów im. Andrzeja Radka. Uhonorowana na wniosek świętokrzyskich Radków Międzynarodowym Orderem Uśmiechu. Jej maksyma życiowa to słowa autora Popiołów: „Człowiek wszystko co chce uczynić może”. A więc wystarczy chcieć, ale mocno, być pasjonatką lub pasjonatem. Jak Witold Hulewicz.

 

Nagroda szczególna im. W. Hulewicza przypadła w udziale Eugeniuszowi Walczukowi, inżynierowi i wynalazcy, rodem z Pińska, skąd wojna przeniosła go do Rawy Mazowieckiej, gdzie uwiedziony został przez humanistykę, a szczególnie przez słynne dzieło Jana Chryzostoma Paska. Posiada bogatą kolekcję kilkudziesięciu wydań jego pamiętników, propaguje jego życie i dzieło poprzez liczne publikacje i wystawy.

 

Wreszcie w dziedzinie debiutu literackiego, za książkę reportażowo-eseistyczną W stronę Toskanii, nagrodzona została Marianna Pilot. Osobliwością jest tutaj fakt, iż utwór powstał w związku z długim procesem zakupu domu w tejże Toskanii, pozwalającym poznać tamtejsze stosunki i ludzi oraz zapewnić konkretną podbudowę i świeżość spojrzeniu na tę część Italii.

 

Na prośbę przewodniczącego kapituły Nagrody im. W. Hulewicza przedstawiam sponsorów nagród: urzędy marszałkowskie: mazowiecki, świętokrzyski i podlaski, Fundacja Pomocy Polakom na Wschodzie, Fundacja im. Romualda Traugutta, Stowarzyszenie ZAiKS oraz pp. Anna i Piotr Voelkelowie z Poznania (od lat).

 

Na koniec wyjaśnienie, dlaczego w tytule mówimy o kulturze drugiego obiegu. Otóż podczas panelu zorganizowanego przez Stowarzyszenie Twórców dla Rzeczypospolitej (którego prezesem jest prof. Zdzisław Krasnodębski), poświęconego pisarzom wykluczonym z obiegu publicznego w świecie i w Polsce, świeżo upieczony laureat Nagrody im. J. Mackiewicza, Wojciech Wencel wystąpił z prostą tezą: niechaj ci pisarze, artyści, twórcy, a także dziennikarze, którzy są wykluczani z przestrzeni publicznej, bo są patriotami (a nie kosmopolitami), katolikami i konserwatystami – tworzą drugi obieg kultury i robią to tak dobrze i skutecznie, iż ów drugi obieg z czasem stanie się obiegiem pierwszym. Wtedy ich sztuka, ich kultura zwycięży w starciu z szerzącą się antysztuką i kontrkulturą.

 

Kapituły obu opisanych nagród od lat wydobywają z podziemia, z niszy, z głębokiej często prowincji lub z niezasłużonego zapomnienia takich właśnie ludzi, pasjonatów, działaczy, pisarzy, kolekcjonerów, animatorów życia społecznego, tworząc w ten sposób ów „drugi obieg” kultury, który powoli staje się pierwszym obiegiem. I o to właśnie chodzi.

Jerzy Biernacki

Nagrody niezauważane przez media

 

Dwudziesta pierwsza edycja Nagród im. Witolda Hulewicza w warszawskim Domu Literatury 23 listopada 2016 roku „przyniosła” 21. laureatów, wyłonionych spośród 247. kandydatów. Czyli „oczko” w „oczku”.

 

Nagrody cieszą się wyjątkową sławą, dają obszerną i pogłębioną wiedzę o współczesnej polskiej kulturze, także poza centralnymi jej ośrodkami i rodzajami, niejako rozszerzając  pojemność tego pojęcia, od zainicjowania w Polsce uprawy borówki amerykańskiej, aż po różnego rodzaju animacje kulturalne i dziedziny wspomagające kulturę i sztukę, jak konserwacja zabytków czy zawód radiowego dźwiękowca. A poza tym jeszcze i dlatego, że z niewiadomych powodów uroczystości przyznania tych nagród są od 21 lat notorycznie pomijane przez media. Mimo że w tychże mediach pracuje przecież lub udziela się niemała liczba laureatów Nagrody…

 

Wspomnijmy więc tylko, że rozpiętość tematyczna dorobku laureatów jest wprost proporcjonalna do zajęć i zawodów, jakie uprawiał Witold Hulewicz, ziemianin, poeta, wydawca i redaktor czasopism, animator kultury (pamiętne środy literackie w Wilnie, bohaterem jednej z nich był nawet Gilbert Keith Chesterton!), wybitny radiowiec, autor pierwszego słuchowiska radiowego („Kiejstut”, 1928), twórca teatru radiowego, który jako pierwszy nazwał go teatrem wyobraźni. Był on  jedynym tłumaczem polskim Rainera Marii Rilkego autoryzowanym przez poetę, napisał niezwykłą książkę o Beethovenie pt. Przybłęda Boży. Za okupacji stał się „ojcem prasy podziemnej”, redagował i wydawał pierwsze czasopismo konspiracyjne „Polska Żyje” (po jego śmierci redagowane m.in. przez Zofię Kossak), co przyczyniło się do jego aresztowania przez gestapo, a następnie rozstrzelania w Palmirach w 1941 roku.

 

21. edycja Nagrody im. Witolda Hulewicza, będącej życiowym dziełem Romualda Karasia, który niezawodnie zasługuje na miano człowieka instytucji, autora siedmiotomowej (ponad 4 tys. stron) Antologii Wileńskiej, była chyba jeszcze bardziej różnorodna i bogata, niż każda z dwudziestu poprzednich, przyznawanych począwszy od 1995 roku (pierwsza edycja odbyła się w 100. rocznicę urodzin patrona Nagrody).

 

Gran Prix Nagrody im. Witolda Hulewicza na rok 2016 otrzymał pośmiertnie Krzysztof Kąkolewski (zm. 24 maja 2015 roku), którego Romuald Karaś nazwał księciem reporterów, rezerwując miano króla reporterów dla Melchiora Wańkowicza. Autora Umarłego cmentarza i jego dorobku twórczego nie trzeba przedstawiać, w uzasadnieniu podkreślono jego rolę nauczyciela i guru młodszego pokolenia reportażystów, nie tylko w sensie formalnym (Kąkolewski był przez wiele lat wykładowcą na Wydziale Dziennikarstwa UW), lecz także w bezpośrednich kontaktach, kiedy to własne tematy podrzucał młodszym kolegom. „Kąkolewski był, jest i pozostanie wielki” – zakończył Karaś krótką, ale mocną laudację, dodając, że był po prostu pięknym i dobrym człowiekiem.

 

Laureatem Wielkiej Nagrody im. Witolda Hulewicza za całokształt twórczości kompozytorskiej i wieloletnią pracę pedagogiczną  w stołecznym sławnym konserwatorium, obecnie noszącym nazwę Uniwersytetu Muzycznego im. Fryderyka Chopina – został Romuald Twardowski. Twórczość  tego kompozytora, urodzonego w Wilnie w 1930 roku, ucznia m.in. Bolesława Woytowicza i Nadii Boulanger, wyróżnia się wielką różnorodnością form, nasycona jest elementami sakralnymi lub wręcz poświęcona jest tematyce religijnej (także w sporej mierze prawosławnej), a jej wartość jest odwrotnie proporcjonalna do wielkiej skromności twórcy.

 

Wielką Nagrodę im. Witolda Hulewicza otrzymały dwie panie – Izabela Karolina Galicka oraz Hanna Sygietyńska, sławne odkrywczynie przed wielu laty obrazu El Greca pt. Ekstaza św. Franciszka w Kossowie Lackim. Paradoksem naszego życia kulturalnego jest fakt, że odkrywczynie El Greca (którego obraz wyceniany jest dzisiaj na 150 milionów dolarów!) nigdy dotychczas za swoje odkrycie nie zostały nagrodzone. Przy okazji wyszło na jaw, że Hulewicz był narzeczonym siostry taty pani Galickiej i w domu przezywano go Hutold Wilewicz. Takie były zabawy (językowe) w one lata. Marszałek województwa mazowieckiego Adam Struzik przyznał (na wniosek Kapituły Nagrody)  nie tylko skromne załączniki finansowe dla obu pań w wysokości po 5000 złotych, lecz także Medale „Pro Mazovia”.

 

Naturalnie nie ma możliwości, by przedstawić wszystkich nagrodzonych. W każdym razie byli wśród nich poeci, animatorzy kultury, badacze biografii Hulewiczów z Trzemeszna (nagrodę młodych w tej dziedzinie otrzymał np. dwunastoletni Jaś Adamski, trzeci w rodzinie, po starszym bracie i ojcu, którzy otrzymali ją w poprzednich latach), redaktorzy lokalnej prasy (Irena Waluś z Grodna, redagująca na wysokim poziomie literackim „Magazyn Polski”), regionaliści (np. Jerzy Michał Sołdek, m.in. redaktor naczelny „Głosu Nałęczowa”), archeolog  badacz prapoczątków naszych dziejów, Jarosław Rola z Piły, syn Zygmunta Roli, autora książki pt. Tajemnice Katedry Gnieźnieńskiej, także nagrodzonego, a wreszcie specjalistka w dziedzinie mikrobiologii klinicznej, pani prof. Zofia Zwolska, która całe życie poświęciła walce z gruźlicą i napisała książkę o Robercie Kochu, odkrywcy bakterii tej na nowo groźnej choroby.

 

I jeszcze kilkoro innych, m.in. twórca radiowy Marek Mądrzejewski, „poszukiwacz prawdy”, umiejętnie wypełniający tzw. „białe plamy”  historii, a także Andrzej Laudowicz, wywodzący się z Ziemi Kalisko-Łęczyckiej, ziemianin, współtwórca i „szara eminencja” Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego, autor książki pt. Owce polskie. Trzeba też przynajmniej wymienić laureatkę Kalinę Izabelę Ziołę z Poznania, redaktorkę Antologii poezji ormiańskiej i Antologii poezji polskiej – po ormiańsku oraz młodego, 27-letniego poetę z Wilna, Daniela Krajczyńskiego, kontynuatora – lecz w duchu nowej wrażliwości – bogatego liczbowo i jakościowo nurtu poetyckiego poprzedniego pokolenia tamtejszych twórców. A także Ewę Marię Serafin, autorkę będącej jej debiutem prozatorskim powieści pt. Zamknięci w skale, wedle oceny Karasia – drapieżnej, światoburczej, napisanej w konwencji ostrego pamfletu. I jeszcze Barbara Figurniak, artystka w dziedzinie poezji śpiewanej (m.in. śpiewa wiersze Baczyńskiego i Hulewicza), współpracująca z Wiesławem Budzyńskim, znawcą twórczości Baczyńskiego i Schulza, a przede wszystkim z kompozytorem Mateuszem Jaroszem, z którym razem otrzymali Nagrody im. Witolda Hulewicza. Swoim śpiewem ozdobiła ona uroczystość w Domu Literatury.

 

W ostatnich latach mam zaszczyt uczestniczyć w pracach Stowarzyszenia im. Witolda Hulewicza (którego jestem współzałożycielem) i Kapituły Nagrody jego imienia. Widzę jaki to jest niesamowity mozół i jakie niebywałe bariery prawie  niemożliwe  do przekroczenia, jeśli chodzi o zdobycie jakichś niewielkich chociażby środków finansowych na te nagrody. I jaka to jest całoroczna gigantyczna praca, polegająca na zweryfikowaniu setek zgłaszanych kandydatur. A po prawdzie, chociaż Kapituła liczy kilkanaście szanowanych i zacnych osób, to gros tej pracy wykonuje, proszę mi wierzyć, nie kto inny tylko Romuald Karaś, który tę Nagrodę wymyślił, razem z córką Agnieszką, autorką książki o Hulewiczu pt. Inny. Miał zbudować wieżę, wyprodukowali film o nim, pokazywany kilkakrotnie w telewizji polskiej, wydawał tomiki jego wierszy itp.

 

W ciągu minionych lat Nagroda im. Witolda Hulewicza zdobyła sobie wielki prestiż, jej laureatami są takie znakomitości jak Barbara Wachowicz (dostarczycielka wielu kandydatów do nagród i nieprześcigniona ich laudatorka), Marian Pilot, Bohdan Tomaszewski, Zbigniew Jerzyna (laureat dwukrotny), Ignacy Gogolewski, Wojciech Piotrowicz, poeta i znawca dogłębny spraw litewskich, i wielu, wielu innych idących już w setki, jeśli wziąć pod uwagę wszystkie minione 21 lat.

Jerzy Biernacki

Taki człowiek!

                

                  …Odczuwał szeroko i dużo.

                  Muzyka, wiersz. Wiersz chłodny, chropawy i sztuczny,

                  Ale jednak poezja!

                  […]

                  Wiele wpływów, lecz dobrych. I celne przekłady

                  Zimne jak wyciosane w marmurze kaskady,

                  Poeci zamyślenia, badawczego wzroku,

                  Z niepokoju wyrosłe samotność i spokój.

                  Więc miał własny świat. Inny. Piękny –

                                          Taki człowiek

                  Miał warunki by przetrwać w zacisznym parowie

                  […]

                  A jednak…

                  O, Witoldzie! Wybrałeś tę inną

                  Drogę, którą ci wielka wskazała powinność…

Teodor Bujnicki, 18 XI 1943 

  

Powinny upominać się o niego co najmniej trzy miasta – Poznań, Wilno i Warszawa. Nie upomina się żadne. Zapomniało o nim Polskie Radio, chociaż stworzył od zera jedną jego stację i rozwinął ją tak, że stała się ważna dla całej Polski. Radiostację wileńską. A warszawskiemu i całemu Polskiemu Radiu dał rzecz bezcenną – Teatr Wyobraźni, który sam tak nazwał.


Upomniała się o niego, o pamięć o nim garstka ludzi, pisarzy, dziennikarzy, historyków, społeczników, pod egidą Romualda Karasia, znanego reportera, jednego z najwybitniejszych w Polsce animatorów kultury, wydawcy m.in. około 50 tomików wierszy współczesnych poetów kresowych, autora i redaktora siedmiotomowej (około 4 500 stronic) Antologii Wileńskiej i czterotomowego reportażu historycznego zatytułowanego ogólnie Majora Sucharskiego droga na Westerplatte (tom czwarty w zaawansowanym opracowaniu). To grono (a na początku, w 1995 roku, zapewne szczuplejsze, wspierane przez córkę Karasia, Agnieszkę, wkrótce autorkę książki o nim pt. Miał zbudować wieżę) zainicjowało przyznawanie nagród imienia naszego bohatera, a potem, pięć lat temu powołało do życia Stowarzyszenie mające strzec pamięci o nim, promować jego nazwisko i gigantyczny dorobek twórczy i społecznikowski.

 

Czas na odsłonięcie przyłbicy tego rycerza kultury – to Witold Hulewicz, pseudonim Olwid (jest to niepełny anagram jego imienia),Wielkopolanin, który pokochał kresowe Wilno, północną, byłą stolicę Polski, nawiasem mówiąc, bez wzajemności; twórca i organizator pamiętnych Śród Literackich w celi Konrada, przez którą przewinęła się cała plejada pisarzy polskich i zagranicznych, na czele z przyjacielem Polski, Anglikiem Gilbertem Keithem Chestertonem. Poeta, muzyk i muzykolog z Bożej łaski (bo nie miał studiów muzykologicznych za sobą), Wilnu poświęcił tomik wierszy Miasto pod chmurami oraz literacki przewodnik po mieście Gedymina dla młodzieży, zatytułowany Gniazdo żelaznego wilka. W 1927 roku wydał rzecz niezwykłą, książkę biograficzną o Ludwiku van Beethovenie pt. Przybłęda Boży, nad którą rozpoczął pracę jeszcze w okopach Wielkiej Wojny.

 

Edukacja europejska

 

Można by postawić tezę, że w tychże okopach poznawał prawdziwą cywilizację europejską, a raczej to, do czego jest zdolna, chociaż wówczas jeszcze nie mógł wiedzieć, do czego jest zdolna naprawdę. O tym miał się przekonać zgoła tragicznie dopiero później.

 

Teza taka byłaby jednak krzywdząca i nieprawdziwe. Bo co prawda, wcielony do pruskiego wojska w 18 roku życia, dzielił los dwu i pół miliona Polaków walczących w trzech obcych armiach zaborczych, przeżywał dojmująco okrucieństwo i bezwzględność wojny i dawał temu wyraz zarówno we własnych w okopach pisanych wierszach, jak i w utworach innych, niemieckich poetów i w różnych przejmujących świadectwach żołnierskich, które tłumaczył i przysyłał do redakcji, o której za chwilę będzie mowa. Ale miał młody Hulewicz na sobie gruby pancerz mądrego wychowania, utworzony w latach edukacji, głównie domowej, patriotycznej i muzycznej, bo z trudem zdobywał wykształcenie w szkołach niemieckich, stale z nich wyrzucany za swój nieukrywany, krótko mówiąc polski i chrześcijański światopogląd.

 

Oparciem młodzieńca i mentorką w tych latach była jego Mama, Helena z Kaczkowskich, niedoszła pianistka, której zawdzięczał nie tylko wiedzę muzykologiczną i w wysokim stopniu opanowaną umiejętność gry pianistycznej, lecz także szeroki i głęboki wgląd w kulturę europejską, ze szczególnym uwzględnieniem dorobku niemieckich gigantów muzyki i poezji. W tej edukacji ogromną rolę odgrywała, rzecz oczywista, muzyka i poezja polska, na czele z ukochanym przez niego Chopinem i Olbrzymami romantyzmu. Edukacja zaś w szkołach niemieckich przyniosła mu m.in. biegłą znajomość w mowie i w piśmie języka Goethego i Rilkego.

 

W postawie młodego ucznia i jego mądrej matki widoczna jest ta wielkopolska zasada wypracowana podczas „najdłuższej wojny nowoczesnej Europy”, że bynajmniej nie naśladujemy Niemców, jak naiwnie niektórzy nas pomawiają, lecz, że postanowiliśmy ich przewyższyć w tych wszystkich dziedzinach, w których są najlepsi, zwłaszcza w organizowaniu życia społecznego, w działalności gospodarczej itp. Na tej zasadzie społeczność Wielkopolski zwyciężyła w owej najdłuższej wojnie, kończąc ponad stuletnią gehennę zaborczą wygranym powstaniem. Wiadomo, że jedynym zwycięskim pośród licznych polskich zrywów powstańczych.      

 

„Zdrój”

 

Na osi czasu życia Hulewicza, pomiędzy datami jego narodzin i śmierci, znajdujemy się właśnie mniej więcej po środku, jeśli ktoś potrzebuje uzasadnienia dla przypomnienia biografii i twórczości tej nazbyt zapomnianej postaci. Te daty to: 26 listopada 1895 i 12 czerwca 1941 roku.

 

Urodzony w Kościankach, niedaleko Wrześni, w majątku Leona Hulewicza, swego ojca, (areał gospodarstwa wynosił 500 hektarów), miał sześcioro rodzeństwa, a po śmierci pięcioletniej Kasi, stał się najmłodszym członkiem rodziny. Tylko jeden z braci, najstarszy Wacław, przejął po ojcu zamiłowanie do pracy na roli. Ale po przedwczesnej śmierci ojca majątek przypadł Jerzemu, wybitnemu malarzowi i wydawcy, a stało się tak dlatego, że Jerzy, by uniknąć pruskich represji, postarał się o zdobycie obywatelstwa austriackiego. Dzięki temu uzyskał także pewną swobodę działania w dziedzinie, która interesowała go najbardziej – chodziło o stworzenie czasopisma poświęconego sztuce i społeczeństwu.

 

Powstało ono pod nazwą „Zdrój”, wydawane przez oficynę „Ostoja”, przetrwało prawie pięć lat (1917-1922). Dzieje „Zdroju” wymagałyby odrębnej monografii. Tu warto jedynie powiedzieć, że odegrało ono pewną rolę w propagowaniu ekspresjonizmu w sztukach plastycznych i w literaturze, choć w moim mniemaniu wpłynęło w największym stopniu (odpowiadając widocznie jego literackiemu temperamentowi) na pisarstwo, zarówno prozatorskie, jak i poetyckie samego Witolda Hulewicza.

 

Najłatwiej byłoby tego dowieść na przykładzie wspomnianej książki o Beethovenie, Przybłęda Boży. Tam, obok niezwykle pomysłowych i bogatych językowo, stricte muzykologicznych analiz poszczególnych utworów kompozytora, sonat, symfonii, koncertów fortepianowych i licznych kwartetów – znajdujemy wiele fraz czasami wręcz ekstatycznych, o bardzo dużej sile ekspresji właśnie, mających oddać dramatyczne zmagania Beethovena z częstymi przykładami nierozumienia jego muzyki, a przede wszystkim jego postawy życiowej i artystycznej, nie znoszącej najmniejszych przejawów konformizmu czy koniunkturalności.

 

Liryka pełna ekspresji

 

Tytuł książki dokładnie oddaje sytuację kompozytora, który w środowisku muzycznym Wiednia, gdzie spędził większość życia, był zupełnym outsiderem, więcej – ciałem obcym, momentami traktowanym przez innych z najwyższą niechęcią, mimo ogromnych sukcesów artystycznych, jakich odniósł przecież niemało. Być może zresztą i one powiększały tę niechęć… Na styl książki o Beethovenie zwrócił uwagę Jan Parandowski, autor wstępu do jedynego jej wydania powojennego, przyjaciel Hulewicza jeszcze z okresu wileńskiego, podkreślając, że on jako epik ocenia tę rzecz jako dzieło liryka raczej niż realistycznego biografa, choć – jak zaznacza – wszystkie najważniejsze fakty z życia kompozytora zostały uwzględnione i dobrze opisane. Z dużą dozą pewności można dopowiedzieć, że ta liryka wyróżnia się wyjątkowo silną ekspresją słów, zwrotów i fraz o niezrównanym bogactwie. Kiedy myślę o języku tej książki (a także niektórych poetyckich utworów jej autora) to przychodzi mi do głowy jedyne porównanie – z językiem Juliusza Słowackiego.

 

Niech ta dygresja zostanie potraktowana jako głos w nieskończonym do dzisiaj sporze o to, czy Hulewicz osiągnął więcej jako organizator życia kulturalnego i człowiek radia, czy jako pisarz i poeta. Trwa ten spór od czasów przedwojennych, kiedy to raczej nie doceniano jego twórczości literackiej, na rzecz osiągnięć organizatorskich i radiowych. Gdyby nie zaginęła w wojennej zawierusze książka o Chopinie, przygotowana całkowicie do druku wedle świadectwa tegoż Jana Parandowskiego (autor zbierał do niej materiały przez całe życie, w Paryżu, w Warszawie, w Żelazowej Woli, a także na Majorce i pisał ją latami), jej wydanie być może przesądziłoby o zakończeniu owego sporu raz na zawsze.

 

Z Poznania przez Warszawę do Wilna                          

 

Wracając do czasów „Zdroju”, którego Witold był współzałożycielem i współredaktorem, a także którego łamy wypełniał swoją twórczością, również po powrocie z frontu, trzeba powiedzieć, że to doświadczenie miało ogromny wpływ na niego w zakresie estetyki, etyki i literatury. Z tym powrotem z frontu nie było zresztą tak prosto, bo wkrótce po zakończeniu wojny i zdjęciu munduru z pagonami niemieckiego leutnanta, bierze udział w Powstaniu Wielkopolskim, a następnie na trzy lata pozostaje w wojsku polskim, jako łącznościowiec, bierze udział w wojnie polsko-bolszewickiej, a potem m.in. redaguje „Wiedzę Techniczną”, ilustrowany miesięcznik Wojsk Technicznych Wielkopolski, zapraszając – w swoim stylu – do współpracy Jarosława Iwaszkiewicza, Juliana Tuwima i innych wybitnych twórców.

 

W 1921 roku debiutuje tomikiem wierszy pod charakterystycznym tytułem Płomień w garści. Po wyjściu z wojska zakłada wydawnictwo i księgarnię. Przedtem żeni się nieszczęśliwie z piękną Anną Karpińską, przyzwyczajoną do mieszczańskiej stabilizacji (której mąż jej nie zapewnia), źle znoszącą poznańskie środowisko; rodzi się córka Agnieszka, o którą, o prawo do opieki nad nią, będzie długo i zwycięsko walczył, gdy żona, zmieniwszy wyznanie, wychodzi za mąż za innego, o czym Witold dowiaduje się wróciwszy z zagranicznego wojażu. To wszystko dzieje się już w Warszawie, do której przeprowadzili się po przyjściu na świat Agnieszki, zwanej w domu Jagienką.

 

Trudno powiedzieć, jakie czynniki odegrały rolę przy podejmowaniu decyzji o wyjeździe do Wilna, zapewne sprawy osobiste miały tutaj niemałe znaczenie. Na razie zostaje urzędnikiem państwowym w dziale konserwatora zabytków i kończy studia filozoficzne na Uniwersytecie Batorego, rozpoczęte w Poznaniu. Ta pozycja „urzędnika przysłanego z centrali” bardzo mu zaszkodziła w opinii „tutejszych”, bardzo niechętnych wobec cudzeuszy. Zamieszkał z trzyletnią córką i matką Heleną, którą ściągnął z Poznania. Ożeni się po raz drugi dopiero w 1937 roku, a Agnieszka po latach da bardzo pozytywne i ważne świadectwo o Ojcu, we wspomnieniach zatytułowanych Rodem z Kościanek (Kraków 1988).

 

„Wszędzie był Hulewicz” (Cz. Miłosz)

 

Wkrótce działalność W. Hulewicza w Wilnie nabiera rozmachu, tworzy on Związek Zawodowy Literatów Polskich oraz Radę Wileńskich Zrzeszeń Artystycznych (w skrócie sławną Erwuzę), zostaje kierownikiem literackim Radia, ściąga do Wilna Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, opiekuje się młodymi poetami wileńskimi, Miłoszem, Bujnickim, Zagórskim, zatrudnia ich w Radiu, w 1925 roku na dwa lata ściąga do Wilna Juliusza Osterwę z całą Redutą i zostaje jej kierownikiem literackim. Wszędzie prezesuje i działa, a wspomniane Środy Literackie znane są w całej Polsce i przetrwały nawet jego późniejszą nieobecność aż do września 1939 roku.

 

Wileńskie dziesięciolecie Hulewicza przynosi prowincjonalnemu Wilnu wielkie ożywienie intelektualno-artystyczne i miano jednej ze stolic kulturalnych kraju. Jednocześnie obfituje w osobiste dokonania literackie, a przede wszystkim zwieńczenie jego pracy tłumacza poezji głównie niemieckojęzycznej, z przekładami dzieł Rainera Marii Rilkego na czele.

Rilke i inni

 

Rilkem, zwanym poetą „miłości, nędzy i śmierci”, Witold Hulewicz interesował się od dawna, jeszcze w 1919 roku zwrócił się do niego z pytaniem, czy może przetłumaczyć na polski jego książkę o Auguście Rodinie i dokonał tego jeszcze w okresie warszawskim w 1923 roku, podpisując przekład pseudonimem Olwid. Za tym poszły dalsze przekłady: Powiastek o Panu Bogu (1925), Księgi obrazów i wierszy nowych (1927), Malte (powieść, 1927), Księgi godzin (1935) i Elegii duinezyjskich (wspólnie z S. Napierskim, 1930), wszystko w Wilnie . Prócz tego przełożył powieść Maxa Broda Tycho de Brahe (1922), Sentencje Goethego (1924), Królewską Wysokość Tomasza Manna (1929). Penthesileię, tragedię Henryka Kleista, a także Duszę i taniec Paula Valéry (1926). Zainteresowanie Valérym zawdzięczał Rilkemu, którego odwiedził w Szwajcarii w 1924 roku. Panowie zaprzyjaźnili się, a austriacki poeta uczynił Hulewicza jedynym swoim polskim tłumaczem, którego przekłady autoryzował. Rilke znał rosyjski i sporo wiedział o polskiej kulturze. Napisał także Hulewicz książkę poświęconą zadaniom tłumacza pt. Polski Faust (1926).

 

Miarą jakości przekładów Witolda Hulewicza jest fakt, że gdy wznawiano powieść Malte w Polsce w latach 70. ubiegłego wieku, jego przekład zwyciężył w konkurencji z próbkami nowych tłumaczeń. Do tego potężnego dorobku trzeba doliczyć oryginalne prace literackie, prócz już wymienionych: tom poezji Lament królewski (1929), słuchowisko pt. Pogrzeb Kiejstuta, wraz z niezwykłym opracowaniem muzycznym (przedstawione w radiu, 1928), Stanisław Moniuszko (dla młodzieży, 1933), Teatr wyobraźni (1935). Oprócz Przybłędy Bożego, napisał jeszcze drugą wersję biografii Beethovena, muzyce poświęcił także Sonety instrumentalne.

 

Powrót do Warszawy w 1935 roku i powołanie go na stanowisko kierownika Literackiego Polskiego Radia poprzedzone były nasileniem się niechęci wileńskiej elity intelektualnej do przybysza. Biczowaniem go zajęło się środowisko „Żubrów” skupione wokół „Słowa”, redagowanego przez Stanisława Cata Mackiewicza, doszło nawet do pojedynku obu panów, w którym obaj odnieśli niewielkie obrażenia. Niestety, do pomawiania i oszczerczych karykatur wobec Hulewicza użyto człowieka, który po wybuchu wojny okazał się współpracownikiem niemieckich nazistów. Osiągnięć organizatorskich Hulewicza w Wilnie, ani całego dorobku autorskiego tego człowieka miejscowi w ogóle nie docenili, dobrze mówili o nim jedynie ludzie z zewnątrz, tacy jak Jan Parandowski, Maria Dąbrowska czy Jadwiga Żylińska. Nie doceniono nawet jego walorów osobistych, przystojnego wysokiego mężczyzny, pełnego uroku i umiejącego prowadzić subtelne konwersacje, jego wspaniałego, niskiego głosu i znakomicie prezentowanych tysięcy audycji, spośród których wiele szło na cały kraj. Po jego wyjeździe w Wilnie przygasło wszystko, miasto zagłębiło się w swoim prowincjonalnym kokonie i, jak widać, wszyscy byli z tego zadowoleni.

 

A w Warszawie Witold Hulewicz z właściwym sobie dynamizmem rozwijał dział literacki Polskiego Radia, zamawiał u pisarzy słuchowiska, ściągnął z powrotem do Warszawy i do Radia Gałczyńskiego, a także zaprosił Czesława Miłosza i innych. Teatr Wyobraźni materializował się, otrzymywał swój przyszły kształt.

 

12 czerwca 1941

 

Na koniec jego epopei radiowej, gdy wybuchła wojna, Hulewicz występował, obok sławnych przemówień prezydenta Starzyńskiego, z propagandowymi audycjami przeznaczonymi dla żołnierzy niemieckich, zniechęcającymi ich do walki, mówionymi perfekcyjną niemczyzną. Niemcy z pewnością pamiętali mu te przemowy, gdy go aresztowali i skazali na śmierć.

 

Radio wraz ze sprzętem i pracownikami ewakuowano na wschód. Hulewicz jednak zawrócił, nie potrafił zostawić córki, matki, żony i… Ojczyzny. Wrócił do Warszawy i już w październiku 1939 roku zredagował i wydał pierwszy numer pisma pt. „Polska Żyje!” Zorganizował również kolportaż, nakład gazety, ukazującej się nietypowo co pięć dni, dochodził do 20 tys. egzemplarzy. Wychodziła do stycznia 1941 roku, redagowana, po aresztowaniu jej Redaktora, m.in. przez Zofię Kossak. W przyszłości Hulewicz nazwany zostanie „ojcem prasy podziemnej”.

 

Aresztowany we wrześniu 1940, zostaje poddany licznym przesłuchaniom z okrutnym biciem i torturami. Przebywa wielokrotnie w tzw. Dunkenzele (w ciemnicy), czyli w karcerze. Dzieje się tak co najmniej przez drugą połowę jego 10-miesięcznego pobytu na Pawiaku – Niemcy nie od razu zorientowali się, kogo mają. Po styczniowej wsypie, obejmującej ponad 200 osób, wiedzieli dużo o jego środowisku, ale nie znali wielu nazwisk.

 

Nikogo nie wydał. 12 czerwca 1941 roku, wraz z grupą kilkudziesięciu więźniów płci obojga, zostaje wywieziony z Pawiaka do Palmir i rozstrzelany.

 

*

 

W Stowarzyszeniu imienia naszego bohatera powstał niedawno projekt „Witold Hulewicz on-line”, wsparty finansowo przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Ktoś zapytał: Czy projekt będzie realizowany także w języku niemieckim?…  Pytacie, dlaczego? Bo trzeba, żeby Niemcy wiedzieli, kogo zabili.

Jerzy Biernacki

Tekst ukazał się na łamach „Sieci”

 

Fot. ISB