Część 1

Część 1.
Korzenie


Legenda i prawda

 

Na wschodnich kresach Rzeczypospolitej, gdzieś na Wołyniu czy Podolu, żył w średniowieczu pan i jego giermek. Na giermka wołano Hulewicz. Panu i giermkowi przyszło mieszkać na ziemiach niespokojnych, pograniczu narodów i państw. Tam sięgała Ruś, Litwa, Moskwa, zapędzali się Tatarzy i Turcy. Toczyły się bitwy. W jednej z takich bitew walczył pan i jego giermek. Przeciwnik był silniejszy. Pan i jego giermek dostali się do niewoli.


Skuci razem za nogi, siedzieli w ciemnym lochu i myśleli o śmierci. Giermek Hulewicz postanowił ratować pana. Odrąbał sobie nogę powyżej goleni, zostawiając w okowach dość miejsca, aby pan mógł się z nich wyswobodzić. Pan uciekł, ale powrócił z oddziałem wojowników i odbił giermka. W nagrodę za poświęcenie nadał giermkowi herb „Złotogoleńczyk” alias „Nowina”. Był na nim wizerunek uciętej nogi w zbroi rycerza.


Tak giermek i jego rodzina stali się szlachtą. Uosabiali typowych, bitnych Sarmatów, jakby z Trylogii Sienkiewicza. Mieli kruczoczarne oczy i włosy. Wzięło się to stąd, że Dymitr Hulewicz, walcząc u boku Jana Sobieskiego pod Chocimiem, poznał Turczynkę, w której się zakochał. Poślubił ją, a liczne ich dzieci odziedziczyły po matce urodę i temperament.

Do Wielkopolski trafili Hulewiczowie za sprawą rotmistrza Józefa. Był on rzecznikiem króla Stanisława Leszczyńskiego. Kiedy Leszczyński uciekał do Francji, Józef wędrował za nim. Osiadł z królem-filozofem w Lotaryngii. Jednak tęskniąc za rodzinnym Wołyniem, opuścił w końcu króla. Wracając do Rzeczpospolitej, zatrzymał się w Wielkopolsce. W majątku obok Wrześni poznał pannę, w której się zakochał i dla której pozostał. Dał początek wielkopolskiej linii Hulewiczów.

 

Rodzina

 

Niemieckojęzyczna metryka zaświadcza, że dnia 27 listopada 1895 roku, przed urzędnikiem stanu cywilnego w Strzałkowie, stawił się właściciel dóbr szlacheckich, Leon von Hulewicz, wyznania katolickiego, zamieszkały w Kościankach. Powiadomił, że jego żona, Helena von Hulewicz z Kaczkowskich, dnia 26 listopada urodziła syna, któremu dano na imię Witold Grzegorz Andrzej.


Ojciec Witolda pochodził z wielkopolskiej linii Hulewiczów. Cztery lata studiował inżynierię. Jednak inżynierem nie został. Kiedy umarła matka, pomagał ojcu w prowadzeniu Kościanek.


Helena Kaczkowska, matka Witolda, też była Wielkopolanką. Wcześnie osierocona, czerpała wzory życiowe od nauczycieli szkolnych. Równolegle z pensją uczęszczała do klasy fortepianu w konserwatorium poznańskim. Uczył ją profesor, który jeszcze słuchał gry Chopina. Helena nie została pianistką, bo przeforsowała dłonie. Stało się to zainscenizowaniu zerwania zaręczyn Heleny z jej wielką miłością, Leonem Hulewiczem. Dziewczyna grała wtedy po sześć, siedem godzin dziennie motywy Beethovenowskich sonat, zwłaszcza Sonaty Księżycowej, harmonizującej z nastrojem jej duszy – jak napisała później w pamiętniku. Zrezygnowawszy z kariery pianistki, studiowała śpiew. Po skończeniu osiemnastu lat wyszła za Leona Hulewicza. Osiedli w Kościankach.


Mieli siedmioro dzieci: Stanisławę, Jerzego, Bohdana, Antoninę, Wacława, Witolda i Katarzynę. Tylko dwoje najmłodszych dzieci odziedziczyło muzykalność matki. Kasia umarła już w piątym roku życia, więc Witold był matce najbliższym duchowo dzieckiem. Helena uczyła go gry na fortepianie, wszędzie brała ze sobą, dużo z nim rozmawiając.

Ojciec miał najlepszy kontakt z najstarszym synem. Jerzy wciąż rysował, najczęściej konie w ruchu. Wszyscy wierzyli, że zostanie malarzem.


„Nie powiem, byśmy przez rodziców byli równo traktowani – napisał po latach Wacław, starszy brat Witolda. – Ojciec faworyzował najstarszego syna, który cieszył się też autorytetem wśród młodszego rodzeństwa. Brat najmłodszy […] był beniaminkiem matki. Jako »maminsynek« był przez rodzeństwo mniej lubiany. Na pytanie starszych, »kto to nabroił«, bezpodstawnie i złośliwie odpowiadaliśmy – Witold. Często niesłusznie pomawiany braciszek skarżył się: »Wszystko na mnie«”. (Wacław Hulewicz, Czy zawsze wspominać miło? Rękopis pamiętnika w zbiorach Biblioteki Kórnickiej PAN).


Dworek w Kościankach był rzadką w Wielkopolsce oazą artystów i literatów. Gośćmi Hulewiczów bywali Józef Ignacy Kraszewski i Władysław Reymont. Rodzina jeździła na koncerty Ignacego Paderewskiego. Ojciec Witolda brał udział w każdym wydarzeniu kulturalnym powiatu. Wacław wspomina, że wszyscy jego bracia byli z zamiłowania „artystami literatami bujającymi na Pegazie w obłokach”. Tylko on jeden, „w butach z cholewami, stąpał twardo po ziemi.” Przygotowywał się do zawodu rolnika. Odbiegając od reszty rodziny niskim wzrostem, mawiał, że „nie poszedł w słomę, lecz w ziarno”.

 

Dom

 

Kiedy Witold przyszedł na świat, dom jego rodziców wyglądał jak pałacyk Królewny Śnieżki. Przebudowany przez wuja Gorgolewskiego na modłę szwajcarską, czy jak mówiono, berlińską, ozdobiony był wieżyczkami i wstawkami z pruskiego muru. Na jednej z wieżyczek kręcił się wiatromierz w kształcie koguta.


Przy drodze do dworku stała figura Matki Boskiej z napisem: „Królowa Polska, módl się za nami”. Z okien na frontowej stronie domu widać było zabudowanie gospodarcze, wśród nich stajnię z płaskorzeźbą głowy konia. Po drugiej stronie domu rozciągały się pola i łąki.


Majątek Hulewiczów liczył 500 hektarów. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, pola i łąki. Płaski krajobraz przecinały gdzieniegdzie pojedyncze drzewa, do których czepiały się kępy jemioły. Na łąkach roiło się od bocianów, bo okolica była podmokła i żab pod dostatkiem.


Kościanki leżały tuż przy drodze prowadzącej ze Słupcy do Wrześni. Rzadko ktoś tą drogą przejeżdżał, bo wieś liczyła tylko kilka domów. Naprzeciw dworku, po przeciwległej stronie drogi, było rybne jeziorko. Za jeziorkiem wiatrak. Kiedy przestał pracować, na jego skrzydłach często siadywały bociany.


Idąc w stronę Słupcy, po kilku kilometrach marszu między polami, dochodziło się do drewnianego kościoła świętej Małgorzaty w Graboszewie. Kościół pochodził z XVI wieku. Drewno było poczerniałe od starości. Na frontowej ścianie kościoła wisiał krucyfiks. Chrystus z głową opuszczoną na piersi, patrzył na ziemię.


Przy kościele był cmentarz, a na nim murowane mauzoleum Hulewiczów z Paruszewa. Mauzoleum zdobił herb „Złotogoleńczyk” alias „Nowina”, z wizerunkiem nogi w rycerskiej zbroi. Gdy mijało się kościół i szło dalej w stronę Słupcy, dochodziło się do Paruszewa. Był tam pałac we włoskim stylu, z kolumnadą dźwigającą pierwsze piętro budowli. Stał nad jeziorem, otoczony parkiem. Gdy wracało się znów w stronę Wrześni i mijało Kościanki, natrafiało się na inny foremny pałacyk we włoskim stylu. Było to Mierzewo, również majątek jednego z Hulewiczów. A wokoło tylko pola i łąki. Gdzieniegdzie chłopskie chaty.

 

Pod pretekstem robótek ręcznych

 

Właściciele Kościanek byli znani ze społecznego zaangażowania. Dziadek Witolda leczył chłopów. Ojciec Witolda prowadził pogadanki rolnicze, a także pogadanki o szkodliwości pijaństwa i karciarstwa. Kiedy pewnego razu przedstawiono ojca Witolda, bawiącemu w Wielkopolsce Henrykowi Sienkiewiczowi, ten wykrzyknął podobno: „Wiem, wiem, daj nam Boże więcej takich Polaków!”. Do kronikarskiego albumu Hulewicza wpisał aforyzm: „Gdy człowiek przeminie, niech pamięć zostanie” – wspomina Bohdan Hulewicz w Wielkie wczoraj w małym kręgu (Warszawa 1968).


Rodzice Witolda uczyli chłopskie dzieci z okolicy czytać i pisać po polsku. Uczyli je też historii i geografii ojczystej. Był to czas zaborów, więc lekcje musiały odbywać się pod pretekstem nauki szycia i robótek ręcznych. Każde dziecko miało przy sobie rozpoczętą robótkę ręczną, na wypadek gdyby pojawił się policjant czy żandarm. Hulewiczowie dzielili się tajnym nauczaniem z księdzem parafii w Graboszewie. Nauczanie w języku polskim było ryzykowne, ponieważ od 1873 roku oficjalnym językiem nauczania w zaborze pruskim był niemiecki. Od 1876 roku niemiecki był również jedynym językiem urzędowym. Ostatnim, dopuszczonym do nauczania w języku polskim przedmiotem szkolnym, była religia. Gdy i tego zabroniono, w 1901 roku, zastrajkowały dzieci szkolne we Wrześni, Miłosławiu i Pleszewie.


„Dzieci solidarnie odmówiły odpowiadania po niemiecku oraz wzięcia do rąk niemieckich katechizmów, wobec czego poddano je chłoście […]. Rodzice dręczonych dzieci demonstrowali gwałtownie przeciwko władzom. Nastąpiły aresztowania i proces, w którym skazano kilkanaście osób na kary do 2 lat więzienia. Opór dzieci złamano dopiero po upływie roku” (Stefan Kieniewicz, Historia Polski 1795-1918, Warszawa 1969).


Witold o strajku tylko słyszał. On do szkoły miejskiej nie chodził. Rodzice opłacali mu prywatnych nauczycieli. Korepetytorzy i guwernantki byli od oficjalnych przedmiotów, od zabronionych – rodzice. Wieczory rodzinne upływały na głośnym czytaniu Sienkiewicza, Prusa, Konopnickiej, Mickiewicza i Słowackiego. Kiedy dzieci podrosły, przyszła kolej na Żeromskiego i Młodą Polskę. Leon uczył dzieci recytować.

 

Konspiratorzy

 

Kiedy synowie Heleny i Leona rozjechali się do niemieckich gimnazjów, nawiązali kontakt z tajnym Związkiem Samokształcenia, aby uczyć się według zakazanych polskich programów szkolnych. Pierwszy wciągnął się w konspirację Bohdan. Został kierownikiem tajnego TTZ – Towarzystwa imienia Tomasza Zana. Nielegalne pomoce naukowe finansował ojciec. Kiedy władze pruskie wpadły na trop polskich książek, Leon musiał przenieść synów do innych szkół.


Bohdan trafił do Neuhaldersleben koło Magdeburga, gdzie był jedynym Polakiem w klasie, więc nie mógł konspirować, i zdał maturę z wyróżnieniem.


Jerzy, również członek tajnego Towarzystwa imienia Tomasza Zana, wyleciał ze szkoły z wilczym biletem za narysowanie godła polskiego na szkolnej tablicy. Wilczy bilet oznaczał, że dalsza nauka na terenie Rzeszy była mu zabroniona. A ponieważ został wyrzucony ze szkoły przed ukończeniem szóstej klasy, groziła mu trzyletnia służba wojskowa w stopniu szeregowca. Ojcu udało się uzyskać skreślenie syna z listy obywateli niemieckich, pod pretekstem starań o obywatelstwo austriackie. Podczas gdy otrzymanie nowego obywatelstwa przedłużało się, „bezpaństwowiec” kończył naukę gimnazjalną we Lwowie, a następnie Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie. Naukę malarstwa kontynuował w Paryżu.

 

Cyrkowy wóz

 

Kiedy paryski salon wiosenny wystawiał prace Jerzego Hulewicza, jego najmłodszy brat Witold mieszkał jeszcze z rodzicami. Uczył się pod opieką Heleny, Leona i korepetytorów. Żył wydarzeniami zaboru pruskiego. Chłonął opowieści o wozie cyrkowym Michała Drzymały.


Był to chłop, który w powiecie wolsztyńskim, na południowy zachód od Poznania, kupił ziemię. Władze pruskie nie pozwoliły mu na niej zbudować domu. Od 1904 roku obowiązywała bowiem Pruska Ustawa Wyjątkowa, zakazująca tworzenia osad rolnych, a więc stawiania budynków mieszkalnych, bez zezwolenia władz. Władze mogły takiego zezwolenia nie wydać, gdy tworzenie osady było sprzeczne z celami Komisji Kolonizacyjnej. Michał Drzymała postawił więc na swojej parceli wóz cyrkowy, i w nim zamieszkał. Jednak władze orzekły, że wóz cyrkowy stojący 24 godziny w jednym miejscu, staje się domem, więc nakazano mu go usunąć. Drzymała przesuwał więc przez kolejne dni, miesiące i lata wóz w ten sposób, by nie zarzucono mu, że stoi on na jednym miejscu. Podczas gdy o sprawie głośno zrobiło się w Polsce, a nawet poza Polską, między innymi rosyjski pisarz Lew Tołstoj zabrał głos w obronie Michała Drzymały, w sądach toczyły się spory. Po pięciu latach władze nakazały usunąć wóz, więc Drzymała przeniósł się do jamy wykopanej w ziemi…


Rok 1908 przyniósł kolejne Ustawy Wyjątkowe. Nad Kościankami, rodowym majątkiem Hulewiczów, zebrały się chmury.

Bohdan, brat Witolda, wspomina:„Ukoronowaniem akcji antypolskich była pruska ustawa o wywłaszczaniu majątków i gospodarstw rolnych »dla ratowania zagrożonej niemczyzny« w Wielkopolsce. Wobec ogromnej wrzawy, jaką wywołało w całym cywilizowanym świecie jej uchwalenie, Niemcy przystąpili do jej realizacji z wielką ostrożnością… Wywłaszczyli trzy majątki w Wielkopolsce […] oraz jeden w Prusach Zachodnich (na Pomorzu) […]. Więcej nie zdążyli, a może i nie chcieli rozdrażniać Polaków wobec nadciągającej burzy dziejowej. Kościanki zostały w rękach Hulewiczów, a ściślej mówiąc w rękach pupilka ojca – Jerzego. […] Leon nabył dla siebie i naszej matki majątek Kokanin pod Kaliszem” (B. Hulewicz, Wielkie wczoraj w małym kręgu, jw.).

 

Maminsynek

 

Leon umiera w 1910 roku. W chwili śmierci ojca Witold ma piętnaście lat. Mieszka na stancji w Trzemesznie. Po śmierci męża Helena sprzedaje majątek w Kokaninie i przenosi się do Trzemeszna, wynajmując dla siebie i syna mieszkanie.

Witolda, działającego w konspiracyjnym harcerstwie i kółku samokształcenia, trzeba przenosić ze szkoły do szkoły. 


Matka wszędzie mu towarzyszy. Z Trzemeszna jadą do Wrocławia, z Wrocławia do Śremu, ze Śremu do Leszna, z Leszna do Gniezna. Tu w końcu Witold robi maturę, jak wspomina jego brat Wacław – „po wielu niepowodzeniach”.

Helena wierzy w świetlaną przyszłość syna. Śni, że Witold będzie pianistą na miarę Paderewskiego. Ale Witold i jego generacja mają już inne sny…


„Śniło mi się, że byłem w gimnazjum – w prymie wyższej – tuż przez egzaminem. Za jakieś przewinienie cofnięto mnie z powrotem do kwinty – mnie, dryblasa, między malców rozpoczynających naukę […]. Tyle lat – tyle długich dni, ranków i wieczorów żyłem nadaremno – zaczynaj znów od nowa! Jakie straszne uczucie mnie ogarnęło, jakie piekło rozpaczy i zniechęcenia”.


Jest to anonimowy list Polaka, walczącego w armii niemieckiej podczas pierwszej wojny światowej, opublikowany w „Kurierze Poznańskim” w rubryce Listy z Belgii, z datą 18 kwietnia 1916 roku. Możliwe, że autorem listu jest Witold Hulewicz.

© Agnieszka Karaś, 2020