Ewa Karaśkiewicz

Pięknie grała swoje Istnienie!

Całkowicie przez przypadek wyjęłam z moich bałaganiarskich szpargałów jakieś kartki, a na nich zapiski, których nie pamiętam, choć wyraźnie pisane moją ręką i data aż z lipca 2004 roku. Powoli w przypomnieniach skojarzyłam jakiś blok, jakieś mieszkanie, jakiś pan z telewizji i Ty – Joaśko.
My dwie: Ty i ja!
Urocze było to spotkanie, piękna i, wydawałoby się, twórcza rozmowa o kształcie przyszłej, naszej pracy z efektem końcowym – występy! Występy choćby w małych salkach, w małych miejscowościach i jakaś zaplanowana dłuższa trasa…
Wyszłyśmy uskrzydlone – dwie zwariowane artystki, dwie szalone śpiewaczki!
A jednak „niewyśpiewane” do końca, skoro tak roznosił nas temperament i tak buzowała w nas twórcza energia!
Joaśko Ukochana! – i gdzie teraz jesteś?
Czemu nigdy nie ziściło się to nasze wspólne marzenie?
Czy więc prawdą jest, co mówiono i powtarzano kilkakrotnie, że byłaś spełnioną w swoim zawodzie?
Nie, nie byłaś spełniona, choć tak to mogło wyglądać z boku.
Śpiewaczka, Diva operowa, Heroina! Wcielałaś się w wiele postaci i to wielokrotnie, i w różnych inscenizacjach, jak i w zestawieniach z różnymi partnerami, co wynikało z podwójnych obsad postaci.

Biegłaś zawsze na spektakl, jak każdy artysta, z szaloną radością i przeświadczeniem, że: znów stanę na scenie, znów odezwą się pierwsze dźwięki uwertury i znów ja, ale już nie ja, oddam całą siebie tej postaci, którą dziś kreuję, a przez nią wzbudzę różnorakie przeżycia w tych, którzy tam siedzą, schowani w czeluściach ciemnej widowni, i właśnie tego wieczoru albo zapłaczą, albo się zaśmieją. Tak, tak myślałaś, wiem, bo tak myśli każdy, bo tak myślałam i ja, a wyczuwałam w Tobie podobny typ pasji i podobną moc ukochania śpiewu i sceny.
Pożegnałam Ciebie – Joaśko – 8 października 2020 roku, ale wszystko krzyczało i krzyczy we mnie, że to nieprawda!
Jak mogłam Cię pożegnać, skoro nie zobaczyłam Twojego gniazdka? Uwiłaś je sobie po drugiej stronie Wisły i mówiłaś przez telefon: „Ewka, musisz przyjechać i zobaczyć, jak się urządziłam. Jestem taka szczęśliwa…!”. Nie zdążyłam zobaczyć, nie zdążyłam przyjechać, a już Twój ukochany Piotrek musiał Cię znów zabrać do siebie na to 4. piętro, na które nie lubiłaś już wchodzić, choć przecież mówiłaś, i bardzo mi to imponowało, że każdego dnia systematycznie ćwiczysz rano przez pół godziny i dzięki temu masz kondycję.
Wracałam do domu, do Łodzi po tym, jak wśród wielu wieńców, kwiatów i zniczy, pozostałaś tam wśród nich uśmiechnięta i bardzo, bardzo piękna, tryskająca życiem i taką zachłannością na wszelkie jego przejawy, a przecież jeszcze przed chwilą, miarowo powtarzający się motyw, wybijany na werblach, przez żołnierzy prowadzących długi kondukt żałobników, jakby na siłę chciał zagłuszyć Twój perlisty śmiech, który na co dzień i bez względu na trudy i problemy, był Twoją wizytówką, był Twoim znakiem firmowym. Chyba nikt nie widział Cię smutnej.
Wracałam do domu i na przekór łzom, zabrałam sobie Ciebie – Joaśko – z tego zdjęcia wśród kwiatów. Tyle pięknych słów powiedziano o Tobie. I ksiądz Tomasz w kościele w czasie celebry Mszy św. i nawet odczytano list Ministra Kultury, i przedstawiciela Związku Artystów Scen Polskich, i tak pięknie i wzruszająco „porozmawiał” z Tobą nasz ukochany dyrektor Sławomir Pietras, i tak uroczo – bo jakby z ciepłym uśmiechem na twarzy – wspominał całe Twoje życie Twój jedyny i najukochańszy syn Piotr, a ja miałam wrażenie, że tak potrafi, bo czuł, że stoisz przy nim, trzymasz go za rękę i szepczesz: „Piotrek, trzymaj się!”.
Pamiętam Ciebie – Joaśko – z małym Piotrusiem, może 5-letnim chłopczykiem, w Domu Aktora w Łodzi, a teraz dojrzały mężczyzna, tak wzruszająco i z miłością żegnał się z ukochaną matką i jakby wszystkich nas wzywał na świadków, że byłaś jedyną, szczególną, najukochańszą i niepowtarzalną Matką, Babcią i Artystką.
Myśli moje biegły po obrazach przypomnień i skakały przez lata i zdarzenia…
Pamiętam, jak na jednym z licznych towarzyskich wieczorów dyrektor Pietras zapowiedział, że dojdzie do nas nowa solistka i zwrócił się do mnie: „ciekaw jestem, czy się polubicie i chciałbym, żebyście mówiły sobie po imieniu”. Dyrektor lubił integrować swój zespół, ale ja, idąc w ślady swojej Mamuni, nie lubiłam bruderszaftów szczególnie zbyt pochopnych. Piękny był ten łódzki czas dyrekcji Pietrasa (tak się mówiło: „dyrekcja Pietrasa”) i to określało atmosferę Teatru i w teatrze.
Teatr był Wielki na zewnątrz, wielki swoim bogatym repertuarem i zakresem wszelakich działań i osiągnięć, a był ciepły, rodzinny i kolorowy wewnątrz.
Pamiętam Cię – Joaśko – ze spektakli i wszystkich wspólnych prób, gdy śpiewałyśmy te same role: Butterfly, Halka, Abigaile, Tatiana czy Hanuszkiewiczowska Hrabina na huśtawce. Nigdy nie miałyśmy z tego powodu najmniejszego starcia czy zgrzytu. Żadna z nas nie miała w naturze typu prześmiewczych zachowań takich, jak w anegdotach teatralnych, gdy opowiada się o wilczym i wzajemnym rzucaniu się sobie do sopranowych gardeł.
Ale niepowtarzalną byłaś – Joaśko – Toską! I to Twoje, wymuszone przez publiczność, a przecież nietypowe i niepowtarzalne bisowanie arii w II akcie i, ku największemu zachwytowi przepełnionej widowni, po raz drugi publicznie wyznałaś: „żyłam sztuką, żyłam miłością”.

To było wielkie przedstawienie i nie na darmo dyrektor Pietras teraz, po tylu latach, uświadomił wszystkim, że miał w Teatrze Wielkim niespotykany tercet – CKM – Cortés, Kostecki, Macias. Chodziłam na każdą Twoją Toskę, na każdą waszą Toskę, bo to był pod każdym względem poziom światowy!
A potem nagle myśl przeskoczyła do Skolimowa, bo weszłam w galerię zdjęć w mojej komórce i trafiłam na Ciebie, śpiewającą na pożegnanie Księdzu Kazimierzowi Orzechowskiemu. Tyle mieliście wspólnych występów i to z Nim przygotowałaś recital piosenek Édith Piaff, a ksiądz Kazimierz przeplatał Twoje śpiewanie swoimi recytacjami. Wtedy zaśpiewałaś Mu, wpatrując się w Jego piękną twarz na zdjęciu, wiatr romantycznie rozwiewał Ci włosy, a ja naciskałam „pstryki”, by Cię uwiecznić.
Ale nasza bliskość nie tak się zaczęła, tylko zupełnie inaczej…
Zora Wilczyńska z Bodziem Wróblewskim czekali na zapowiedziany przyjazd do Skolimowa Sławka Pietrasa i Bogusia Kaczyńskiego (mnie poproszono, bym dojechała autobusem). Obaj panowie wysiedli z samochodu i procesjonalnie: Zora w kwieciście ustrojonym kapeluszu, „obydwa Bogdany” kuśtykające przy laskach, Sławek i ja poszliśmy na ogrodowy taras i wtedy Zora przedstawiła mi księdza Ireneusza Bruskiego.

Piękną mam pamiątkę z tamtego dnia – zrobił nam kilka zdjęć. A kiedy powiedziałam, że chciałabym poznać Księdza z moim operowym towarzystwem, Ksiądz odpowiedział, że zna już panią Joannę Cortés. I potem moja myśl wyszukiwała w pamięci i podążała za częstymi i coraz częstszymi spotkaniami we troje, lub w większym gronie. Było ich wiele, były umówione lub spontaniczne. Zawsze urocze w rozmowie, ciekawe w poruszanych tematach i do tego stopnia twórcze, że ksiądz Ireneusz „użyczał” nam szpalty prowadzonych przez siebie pism: „Posłaniec Warmiński”, a później „Bez Wierszówki”, a my próbowałyśmy swoje pióra w opisywaniu tego, co nam nadal artystycznie w duszy grało.
Pisałyśmy o operze w różnym ujęciu tematycznym. Pisałyśmy o rolach i śpiewakach. I to dopiero był czas – Joaśko – kiedy tak naprawdę bardzo, bardzo się do siebie zbliżyłyśmy. Ksiądz Ireneusz informował nas obie, że ma już bilety do teatru, do kina, czy na operowy spektakl w Wielkim w Warszawie. Były też częste kawy, lody i ciastka, a dziś…? Dziś ksiądz Ireneusz z kapłańską powagą stał w licznej celebrze Mszy św., polecając Bogu w akcie ofiarowania Twoją wyzwoloną już duszę, Twoje życie i Twój czas w światłości, którą my nie do końca pojmujemy.
Twoja – Joaśko – Warszawa leży centralnie, więc bywałam często, ale Ty przyjechałaś aż do mojego Olsztyna, co nie było Ci przecież „po drodze”, ale celowo przyjeżdżałaś, by się integrować ze środowiskiem ludzi piszących, ze środowiskiem warmińskich dziennikarzy na czele z księdzem Ireneuszem.
A potem myśl skoczyła do Poznania i ta nasza wspólna przygoda w Andrea Chenier – Umberto Giordano w poznańskim Teatrze Wielkim, i znów dyrektor Pietras.
A potem, kiedy przyjechałaś do Łodzi na Jubileusz Delfiny i Tadeusza.
A potem, kiedy przyjechałaś do Joasi Woś na „chrzciny” nowego fortepianu.
A potem, kiedy przyjechałaś na promocję książki Jagody Ignaczak: Istnienie grać – Portret Ewy Wycichowskiej.
I Ty – Joaśko – grałaś swoje istnienie!
Grałaś je bardzo intensywnie!
Istniałaś na operowej scenie, na deskach Filharmonii, na estradach i w salkach, choćby w Skolimowie dla Artystów Weteranów. Istniałaś w kraju i poza jego granicami. A ostatnio, jak zapewniał Twój syn Piotrek, zaistniałaś jako zakochana w swoim wnuku Rafale Babcia. Istniałaś jako dzielna i bardzo samodzielna Matka.
Dla mnie zaistniałaś jako rywalizująca przyjaciółka, nigdy rywalka! I z wzajemnością!
Pięknie grałaś swoje Istnienie!
8 października 2020 roku odegrałaś swoją ostatnią premierę. Uroczystą premierę z kwiatami, wieńcami, przemówieniami, z uroczystą, honorową asystą wojskową, ale wszystko we mnie krzyczało i krzyczy nadal:
dlaczego tak wcześnie?
dlaczego tak niespodziewanie?
dlaczego?
dlaczego?
A Ty – Joaśko – na każde nasze i moje zawołanie odpowiesz już tylko tym czarownym uśmiechem z nadzwyczajnie pięknego zdjęcia na zawsze zatopionego w kwiatach.
Ewa Karaśkiewicz

Relacja z pożegnania śp. Joanny Cortés
Symbol wokalnego kunsztu

W lipcu 1968 roku podczas pobytu na kuracji w Ciechocinku zmarła nagle Ada Sari (właściwie Jadwiga Szayer), jedna z najświetniejszych artystek w dziejach polskiej sztuki śpiewaczej.
Trudno było w ten smutny fakt uwierzyć tym, którzy znali ją bliżej. Wprawdzie sędziwy wiek artystki, 82 lata, w każdej chwili pozwalał spodziewać się katastrofy, ale właśnie słowo „sędziwy” zupełnie nie pasowało do Ady Sari, zawsze pełnej życia i młodzieńczego niemal zapału, gdy szło o sprawy jej umiłowanej sztuki.
Mistrz i uczeń
Była jedną z ostatnich już, nie tylko w Polsce, lecz i w całym świecie, przedstawicielek wspaniałej epoki belcanta. Debiutowała prawie 110 lat temu, wiosną 1909 roku, partią Małgorzaty w „Fauście” Gounoda na scenie rzymskiego Teatro Nazionale. Sztuka i muzyka stały się treścią jej życia, uważała je za rodzaj kapłaństwa, które wymaga od artysty największego poświęcenia.
Symbol polskiej wokalistyki w świecie początku XX wieku. Do tej pory tylko w tych kategoriach potrafię myśleć o Adzie Sari i nadal, jakby z niedowierzaniem przyjmuję fakt, że naprawdę dane mi było być jej uczennicą; pod jej kierunkiem kształcić głos i tym samym znaleźć się w gronie śpiewaków, których nazwiska zaznaczyły swój trwały ślad na operowych afiszach.
W gronie tym, rozpoznawanym jako spadkobiercy metody wokalnej tzw. szkoły Ady Sari, znaleźli się między innymi Maria Fołtyn, Nina Stano, Bogna Sokorska, Halina Mickiewiczówna, Barbara Nieman, Urszula Trawińska, Krystyna Sart i wielu innych, a wśród nich rodzynki, do których Maestra miała szczególnie ciepły stosunek, jak Jerzy Karolus, Waldemar Pawłowski i Jan Dobosz.
W moich wspomnieniach odżywają chwile bezgranicznej szczęśliwości, kiedy trzy razy w tygodniu gnałam na skrzydłach na ulicę Łowicką w Warszawie, by już wsłuchiwać się w uwagi i wskazówki Maestry czynione osobie, która miała lekcję przede mną.
È strano – to dziwne, że wszystko wtedy zasłyszane jakby samoistnie układało mi się na strunach głosowych w uformowane już frazy. Całą sobą, w pełnym zrozumieniu i odczuciu chłonęłam istotę przekazu wiedzy, która niejednokrotnie dla wielu pozostaje abstrakcją na długie lata.
W dwukreślnej oktawie
Koronną cechą nauczania Maestry była rozbrajająca prostota słów w opisie tego, co jest nieopisywalne z jednej, albo dające się zagmatwać i zagubić w zbyt skomplikowanych opisach z drugiej. Maestra, mimo iż była już panią w starszym wieku, niejednokrotnie demonstrowała własnym głosem omawiany emisyjny problem i stale, niezmiennie nie mogłam się nadziwić, że słyszę głos o aksamitnej barwie i dźwięcznym nasyceniu, jakby śpiewała młoda dziewczyna.
To brzmienie, ten blask, to nasączenie powietrzem, ta nośność dźwięku i ta intensywność wolumenu wypełniają całą przestrzeń stanowiły niezatarty i oczywisty ślad wielkiego artystycznego mistrzostwa i kunsztu muzycznego wykonawstwa. Tak, Maestra w 80. roku życia potrafiła demonstrować głosem całe frazy muzyczne w dwukreślnej oktawie!
Wiem, że od pierwszego spotkania z Maestrą, od pierwszej lekcji, śpiew stał się dla mnie poezją, radością i treścią życia. Ta wyniesiona umiejętność emisyjna, i ta uskrzydlająca radość, przez długie lata pozwalała mi przygotowywać kolejne swoje operowe role, jakby stale pod jej kierunkiem, a przecież samodzielnie. Czułam Maestrę w całej sobie, czułam jej głos w swoim gardle, choć to może brzmi niewiarygodnie, ale czułam, że jest przy mnie.
Emisyjne „piętno”
Kiedy w 1970 roku stanęłam na przesłuchanie w Operze Śląskiej w Bytomiu, podeszła do mnie pewna pani i zapytała, czy jestem uczennicą Ady Sari – była to Hanna Kościelniak – poznała we mnie muzyczną siostrę. A gdy osiem lat później zaśpiewałam Małgorzatę w „Fauście” na premierze w Operze Bałtyckiej w Gdańsku, podeszła inna pani i zdecydowanie stwierdziła: „Pani jest od Ady Sari” – to była Halina Mickiewiczówna i też wpadłyśmy sobie w objęcia wzruszone, jak siostry, które się odnalazły.
To był ten emisyjny ślad, to piękne „piętno”, które przejawiało się w kunsztownie wysokiej impostacji głosu, w świadomym operowaniu jednakowo brzmiącym dźwiękiem na całej skali, w lekkości pokonywania trudnych fragmentów muzycznych i w radości śpiewania. Przez wszystkie te lata, dzięki tym podstawom, temu fundamentowi, mogłam całkowicie oddawać się przede wszystkim aktorskiemu budowaniu roli, bo wiedziałam, że najbardziej czytelna i satysfakcjonująca widza i słuchacza jest pasja, z jaką artysta oddaje się sztuce, którą tworzy.
Wielki skromny człowiek
Wielka Maestra, wielka Ada Sari, była nader skromnym człowiekiem. Dystyngowana starsza pani, zawsze w czarnym płaszczyku i w pantofelkach na wysokim obcasie. Była zawsze obecna w Filharmonii, na różnych koncertach i na operowych spektaklach w „Romie”, a później w Teatrze Wielkim.
Maestra, mówiąca miękkim, ciepłym głosem i z charakterystycznym, na wysokim diapazonie zawołaniem w stronę kuchni: „Zuziu!” – dla przywołania poczciwej, kochanej i do końca wiernej służącej. A przecież to wszystko mogło się w moim życiu nie zdarzyć. Pamiętam częste powroty w opowieściach mojej mamy, kiedy wspominała swoją krakowską młodość, że właśnie tam w Krakowie, w latach 30., oglądała i słuchała wielką Adę Sari.
Na tamtym etapie radia Pionier i kuchennego „kołchoźnika”, bez telewizji nie wiedziałam, czy Ada Sari jeszcze żyje, czy żyje już tylko jej legenda i do dziś nie pojmuję, dlaczego nie drążyłam tego tematu, ale Ada Sari, ta Wielka Nieznajoma zaczęła żyć w moim umyśle życiem moich marzeń o pięknym śpiewie, o scenie, o byciu artystką.
Los obracał powoli karuzelą zdarzeń, aż nieoczekiwanie znalazłam się w pięknym salonie, gdzie Wielka Maestra położyła ręce na klawiaturze fortepianu i pokazała mi pierwsze, nowe dla mnie wokalne ćwiczenie. Stawałam już zawsze pod pięknym portretem Maestry i patrzyłam poza jej plecami na białą rzeźbę – figurę kobiety, która miała znaleźć się na Maestry grobie jednak tak się nie stało.
Niezatarty ślad
Maestra pozostawiła we mnie i sądzę, że w nas wszystkich ten niezwykły i niezatarty ślad, który poniosłam w swoje operowe życie – tyle, że już od początku tej drogi „osierocona”.
Maestra osierociła nas wszystkich w dosłownym znaczeniu, kiedy odeszła 12 lipca 1968 roku to tak, jakby nastąpiło muzyczne „trzęsienie ziemi” w nas. I staliśmy wszyscy, pełniąc wartę przy jej trumnie wystawionej w Akademii Muzycznej na Okólniku.
Maestra do dziś tkwi we mnie jako niekwestionowany, najwyższy autorytet wokalny i szczęśliwa jestem, że dość często mogę zapalać jej znicze w Alei Zasłużonych na warszawskich Starych Powązkach.
Maestra – byłaś w moim życiu stanowczo za krótko, ale przeżyłaś ze mną całe moje życie na operowych scenach. Jesteś i pozostaniesz nieśmiertelna.
Wielcy nie umierają!
Ewa Karaśkiewicz
