Jakub Pańków

Jakub Pańków

Jakub Pańków, fot. Archiwum prywatne

Szczęście rodzi się z odpowiedzialności


W drodze z przedszkola do domu „urywamy się”. Moja córa proponuje: chodźmy do kawiarni. To nie lokowanie produktu, ale w „Sosence” mają naprawdę dobre ciacha. Jest też kącik zabaw dla „małych ludzi” – a dla „dużych” półka z książkami i czasopismami. Biorę O szczęściu Tatarkiewicza – stare wydanie w czerwonej, materiałowej oprawie.

 

Maryśka chrupiąc ciacho zaciekawia się. Tłumaczę, że to książka o tym, co to jest „szczęście” – ale zaraz dodaję, że ona nie musi czytać książek, żeby wiedzieć jak to osiągnąć… przynajmniej na razie. Marysia znajduje plastikowy telefon i improwizuje, odgrywając swoją matkę. Ja podążam za Tatarkiewiczem. Powoli, na bazie lektury, rodzi się refleksja. Istnieją dwie potężne siły determinujące człowieka do życia, do działania: praca – jako źródło utrzymania, ale też element rozwoju osobistego (aktywność społeczna, rodzinna) oraz miłość – na wszystkich jej poziomach i we wszystkich aspektach.

 

Systemy totalitarne opracowały formułę relacji kolektywnej jako nadrzędną wobec konkretnych relacji międzyludzkich. Joseph Goebbels zamordował całą swoją rodzinę, ponieważ koniec III Rzeszy był dla niego końcem świata. Relacja z „tworem kolektywnym” była istotniejsza od relacji z bliskimi ludźmi, z rodziną. W stalinowskiej Rosji było wręcz obowiązkiem denuncjowanie przyjaciół czy członków rodziny. Lojalność wobec sytemu była prawdziwą „miłością”. Praca miała natomiast tylko sens jako trybik w autorytarnej machinie. Liczyło się mrowisko a nie byt pojedynczej mrówki.

 

Drugi model jaki wyrósł na gruncie rewolucji kulturowych to „indywidualizm”, gdzie pojęcie pracy i miłości jest całkowicie ukierunkowane do wewnątrz podmiotu. Praca i miłość muszą mieć wymiar hedonistyczny. Zaspokajanie indywidualnych potrzeb jest tak naprawdę nadrzędne wobec wartości społecznych czy głębszych więzi emocjonalnych z konkretnymi ludźmi. O ile w strukturze „kolektywnej” jednostka mogła – a nawet powinna – złożyć się na ołtarzu Systemu, o tyle w modelu „indywidualistycznym” nie istnieje coś takiego jak poświęcenie. Drugiego człowieka używa się zawsze instrumentalnie, przedmiotowo. Pojęcie miłości ma znaczenie wtórne, opisowe i dotyczy tylko stanów emocjonalnych – nie wiąże się autentyczną odpowiedzialnością „za kogoś”.

 

„Artysta” jest wzorem do naśladowania (w dalszej konsekwencji każdy „indywidualista”) – ma prawo narkotyzować się, alkoholizować, zmieniać kochanki, partnerów, płodzić dzieci – i je porzucać, a na końcu odebrać sobie życie – oczywiście pod warunkiem, że „spełnia się twórczo” (nawet jeśli jest to wypróżnianie się do słoików albo publiczne onanizowanie się w czasie wernisażu). W takim modelu praca sama w sobie nie jest żadną wartością ani w sensie poświęcenia dla kogoś, ani etosu społecznego; ma sens tylko wtedy, gdy służy „realizacji marzeń” – jesteś wyjątkowy jak robisz wyjątkowe rzeczy. Od lat takie „pomniki” stawia się gwiazdom rocka. Taki model „umowy” pomiędzy egoistycznymi jednostkami trafnie – choć niekrytycznie – wyraził w swoje filozofii społecznej Max Stirner. A tezy zawarł w książce Jedyny i jego własność. Niestety dla „przeciętnej jednostki” zachłyśniecie się „indywidualizmem” oznacza zazwyczaj rozregulowanie kompasu moralnego i depresję na manowcach „samorealizacji”, a nierzadko autodestrukcję.

 

Pieśń przyszłości – a właściwie już dzisiaj – to hybryda skrajnego indywidualizmu i kolektywizacji. Człowiek staje się coraz bardziej samotny i „zindywidualizowany”, a z drugiej strony połączony poprzez technologię z resztą grupy. Jaka jest różnica pomiędzy stadem bizonów żyjącym w parku Yellowstone a krowami na przemysłowej farmie – podłączonymi do mechanicznej dojarki, nie muszę tłumaczyć. Jest to tak naprawdę główną przyczyną frustracji współczesnego człowieka tzw. cywilizacji zachodniej. Z jednej strony mamy nachalny marketing konsumpcyjny, który wraz z różnej maści terapeutami i couchami wmawia ludziom, że muszą realizować własny potencjał (w oderwaniu od całości), iż „nasze potrzeby” są w centrum Wszechświata, a z drugiej strony bezduszny system korporacyjnej biurokracji, gdzie człowiek jest tylko trybikiem do wymiany. Napięcie pomiędzy tą skrajnie egocentryczną koncepcją głównego nurtu współczesnej psychologii (a właściwie współczesnej „humanistyki”), która de facto spełnia rolę świeckiej religii dla mas, a bezwzględną tyranią neoliberalnej ekonomii, prowadzi do swoistego dysonansu poznawczego, a w dalszej konsekwencji do kryzysu egzystencjalnego i załamania.

 

Psychologowie i socjologowie na usługach koncernów, korzystając z technik psychomanipulacji, piorą ludzkie umysły na użytek konsumpcji, a następnie otwierają drzwi swoich gabinetów by szukać doraźnych rozwiązań. Zneurotyzowani i zagubieni beneficjenci „kultury nadmiaru” są szybko przekonywani, że „wybicie” egzystencjalnych bezpieczników (będące zdrowym objawem obronnym organizmu), nazywa się „stanem depresyjnym”, który dzięki postępowi psychiatrii i psychologii należy leczyć. Kapłani w białych kitlach – oraz cieniach swoich gabinetów, nie mogą przyznać się, że oddają cześć „złotemu cielcowi” – im dłużej „pacjent” pozostaje w impasie tym lepszy dla nich zarobek. To pogląd zbyt NIE-naukowy, aby zadać „pacjentowi” – przynajmniej – parę pytań metafizycznych…

 

Na szczęście – w przenośni i dosłownie – istnieje model personalistyczny, gdzie ustrój społeczny a dalej ekonomiczny i polityczny powinien być środowiskiem stwarzającym jak najlepsze możliwości otwarcia się człowieka na tajemnicę bytu, na niepowtarzalność własnego istnienia, na Sacrum, a wreszcie na drugiego człowieka. A w sensie ostatecznym na miłość jako zasadę transcendentną. Można powiedzieć, że praca i miłość są pojęciami (wartościami) przenikającymi się i uzupełniającymi.

 

Pewna aktywistka społeczna z Ameryki Łacińskiej, powiedziała w czasie ulicznej manifestacji, że tylko uzmysłowienie sobie, że ten drugi człowiek to ja – el oltro soy yo, daje realną możliwość zmiany. I nie chodzi tutaj o utopie szczęśliwości czy równości; ponieważ w ujęciu personalistycznym, droga człowieka do szczęścia jest zależna od jego potencjału, a opiera się zawsze na ciężkiej pracy. Jak mawiali greccy filozofowie: ducha się wykuwa – a każde uderzenie boli. Pamiętajmy, że według tradycji greckich mitów, młody Herakles spotyka na leśnym rozdrożu dwie boginie – jedna ucieleśnia Rozkosz, a druga Cnotę. Heros wybiera to, co oferuje mu Cnota, a nierozerwalnie wiąże się z poświęcaniem, odwagą oraz wyrzeczeniem. W tym samym duchu humanistyki pisał o rozwoju wewnętrznym człowieka polski filozof i psychiatra prof. Kazimierz Dąbrowski; dziś niestety prawie całkowicie zapomniany. Dzisiaj synonimem szczęścia uczyniono toksycznie pojętą samorealizację oraz hedonizm.

 

Konflikt i cierpienie są elementami naturalnie obecnymi w rzeczywistości, i niejako ją definiują. Człowiek powinien podejmować wyzwania na płaszczyźnie samodoskonalenia, akceptując niedoskonałość stworzenia (śmierć, chorobę, starość, różnice osobnicze pomiędzy ludźmi oraz gatunkami) a nie uciekać w utopie (ideologie) negujące strukturę rzeczywistości. Wiele współczesnych teorii pseudohumanistycznych, będących de facto propagandą „kolektywizmu-indywidualistycznego”, ma w swoim oddziaływaniu na umysł podobne skutki jak substancje psychoaktywne – odrywające człowieka od realności bytu, prowadząc do skrajnej dychotomii myślowej. A w dalszej konsekwencji do czegoś na kształt schizofrenii, gdzie rozbieżność pomiędzy rzeczywistością postulowaną a doświadczaną ma charakter traumatyczny. System „kolektywizmu-indywidualistycznego”, najpierw uczy rzekomego poszanowania dla „zróżnicowania”, „oryginalności” i „odmienności”, a następnie kastruje człowieka z jakichkolwiek przejawów krytycznego myślenia, zastępując je formą „urawniłowki”, gdzie niemalże w 10. punktach można zawrzeć „co należy sądzić”. Ten uczony od dziecka „niezbywalnej ekspresji” człowiek, nagle zda sobie sprawę, że musi ciągle uważać na to co myśli oraz mówi, aby nie doświadczyć ostracyzmu i wykluczenia z „kolektywu indywidualistów”, w którym istnieje fałszywa identyfikacja tożsamościowa, łudząco podobna do tej funkcjonującej w sektach. I o ile na płaszczyźnie świadomej nie rodzi to konfliktu, o tyle na głębszych poziomach podświadomości skutkuje egzystencjalną apatią. Aparat opresji – „hodujący” takie społeczeństwo, mówiąc o „indywidualizmie” (czy to w reklamie, czy na akademickich wykładach) ma na celu uśpienie uwagi pod kątem lepszej kontroli; operując pojęciem „szczęścia dla wszystkich” ma tak naprawdę na myśli tylko zysk i przemoc.

 

W ujęciu realizmu społecznego ludzie nie są sobie równi, w takim sensie, jak mogą to określać standardy linii montażowej w fabryce. Są równi na płaszczyźnie metafizycznej (ontologicznej), gdzie każdy element rzeczywistości ma swoje niezbywalne znaczenie, swój sens. To nie „równość” czy „wyjątkowość” daje nam poczucie szczęścia, ale dostrzeżenie głębi sensu istnienia, swoista epifania, która manifestuje się poprzez autentyczną wolność wyborów – ale co bardzo istotne – wiążących się nieodwracalnie z odpowiedzialnością.

 

Jestem przekonany, że istnieje holistyczny, całościowy plan dla każdego bytu. Model, w którym predestynacja nie wyklucza wolnej woli. Wierzę, że człowiek jest wyjątkowy, ponieważ każde istnienie jest unikatowym rozbłyskiem poznawczym, dającym niepowtarzalną możliwość dochodzenia do Prawdy. Oczywiście kto jaki z tego robi użytek, to inna kwestia. Ktoś może powiedzieć, że taki „personalistyczny model” w rozumieniu społecznym czy politycznym nigdy nie istniał, że historia jest ciągiem wojen potężnych przeciwko słabym itd. Ja natomiast uważam, że każda sytuacja, w jakiej ludzie ryzykują życiem, by bronić słabszych, i robią to z głębszych pobudek, jest właśnie materializacją „modelu personalistycznego”.

 

Każdy człowiek, który „zatrzymuje się”, a zarobione pieniądze – choć w minimalnym stopniu – inwestuje w „być” a nie „mieć” (również w sensie mentalnym), skłania się ku personalizmowi, podobnie jak każdy kto stawia swoje ideały ponad doraźnymi korzyściami. Każdy uczciwy pracodawca, budując struktury swojego przedsiębiorstwa wciela w życie społeczną zasadę personalizmu. Każdy pisarz czy artysta, zastanawiający się nad konsekwencjami etycznymi swojej pracy jest personalistą. Każdy ojciec czy matka, rezygnujący ze swoich wygórowanych ambicji na rzecz emocjonalnej więzi z dziećmi, realizuje taki postulat – naprzeciw utopiom „kolektywistycznym” i „indywidualistycznym”. Ja, zamykając książkę Tatarkiewicza jestem usatysfakcjonowany, a patrząc na moją córkę szczęśliwy.

Tu jestem

tu jestem, gdzie postawię znak

czarny w otchłani bieli

tu jestem, gdzie zostawię ślad

na skrawku papieru

gdzieś  jestem śladem buta

spojrzeniem, oddechem

tam daleko nieobecnością

czyimś wspomnieniem

Jakub Pańków

Nowy Wspaniały Człowiek

Czy naprawdę, tych pozornie przenikliwych umysłów nie stać na prostą refleksję, 

że najbardziej niebezpieczny jest ten rodzaj przemocy który jest niewidoczny. 

A także to, że każda przemoc ma swoje źródło 

i jest w jakiś sposób intencjonalna?

 

Bardzo istotnym elementem programowania mentalnego jest warunkowanie człowieka w jego przeświadczeniach, co do nieodwracalności zmian i konieczności podążania za nimi. Nie zamierzam wskazywać nikomu jak miałyby wyglądać alternatywy dla obecnego stanu rzeczy, gdyż w moim odczuciu każdy musi – lub przynajmniej powinien – zadawać sobie taki trud sam.

 

Inną kwestią jest ta, że tak naprawdę najważniejszy dla człowieka w wymiarze egzystencjalnym jest czas teraźniejszy. Ciekawe jest natomiast, że „przeszłość” – w całej jej rozciągłości – przedstawiana jest, przez różnej maści technokratów i ideologów, jako jednoznacznie mniej atrakcyjna od „przyszłości”. W ich ujęciu najgorszym i najbardziej mrocznym okresem w dziejach ludzkości (pomijając neolit) były wieki średnie – nie ma to jak „średniowiecze”.

 

Dla przeciętnego dyletanta historycznego wszystko spowija tam dym stosów, a kojarzy się nieodparcie z pasami cnoty, samobiczowaniem, krucjatami i epidemią trądu. Duns Szkot, Mistrz Ekhart, św. Bonawentura, Tomasz z Akwinu, Giotto, św. Franciszek z Asyżu, Mikołaj z Kuzy czy też Awicenna byli zapewne mało istotnymi ogniwami w łańcuchu ewolucji jaka miała doprowadzić do powstania dzisiejszego beneficjenta „cywilizacji nadmiaru”, klienta salonów RTV i AGD, biegłego w znawstwie nowych modeli iPodów. Paradoksalnie jednak, z tego co mi wiadomo nawet najbardziej krwawe bitwy tamtego okresu były zaledwie niewinnymi potyczkami w stosunku do eskalacji ludobójstwa w XX wieku. Bo tak naprawdę to dopiero otwarcie techniczno-przemysłowej puszki Pandory, wsparte materializmem naukowym i oświeceniowym optymizmem – co do natury człowieka, dało podwaliny dla największego (jak dotychczas) w dziejach ludzkości zbiorowego szaleństwa.

 

Nie uważam za stosowne licytowanie się co do liczb; nie sądzę aby dodawanie ofiar Maoizmu, stalinizmu i hitleryzmu, do masowych pogromów Ormian w Turcji czy 200 tys. cywili w Hiroszimie czy prawie miliona istnień w Ruandzie miało jakiś wymierny sens. Jeżeli jednak używamy terminu „średniowiecze” jako synonimu zapaści i „wieku ciemności” to pamiętajmy, że tylko jedna bitwa I wojny światowej nad rzeką Marną, rozgrywająca się pomiędzy 4 a 9 wrześniem 1914 roku pochłonęła 850 tys. istnień ludzkich. A wiele miesięcy później smród rozkładających się ciał czuć było z odległości kilkunastu kilometrów… Nie ma to jak „średniowiecze”.

 

Tak czy owak bilans „stulecia rozumu” i „racjonalizmu” jest przerażający, a udział w jego moralnych porażkach ludzi tak zwanej nauki niepodważalny. Cała masa odkryć „naukowych” napędzała przemysłową machinę coraz to wymyślniejszych technologii masowego ludobójstwa. Bez roztropnych i kulturalnych ludzi nauki nie byłoby iperytu, broni biologicznej, cyklonu B, broni nuklearnej i tysiąca innych unowocześnień służących kontroli, okaleczaniu oraz zabijaniu jednego człowieka przez drugiego.

 

Najbardziej jednak frapujący jest fakt, że nie istnieje tak naprawdę granica za którą można mówić o zakończeniu tego procesu wzajemnego uzupełniania się technologii i przemocy. Tym bardziej zatem dziwi i niepokoi optymizm ludzi, którzy mówią z taką fascynacją np. o trans- humanizmie jako czymś nieodzownym dla wizji przyszłości; zatem człowiek musi ewoluować, musi się zmieniać, a rozwój maszyn i robotyki oraz nanotechnologii jest już nieuniknioną konsekwencją dziejową… Być może (?). Interesuje mnie jednak, w „co” – nieodwracalnie – musi „ewoluować” człowiek, bo przecież niekoniecznie w „kogoś”? Idea człowieka na wpół humanoida na wpół robota-żołnierza, może być fascynująca tylko dla kogoś pozbawionego zbytnio wyobraźni a całkowicie pogrążonego w wąskim wycinku uprawianej przez siebie dziedziny technologii. Pomijając oczywiście nastolatków żyjących w świecie gier komputerowych.

 

Mógłbym niemal z dziecinną naiwnością zapytać czy poezja Blake’a lub Rozmyślania Marka Aureliusza są tak naprawdę archaicznym odpadem cywilizacji, której cała nadzieja lokuje się w technologii silikonów, protez ortopedycznych, czy innowacji włókien syntetycznych. W rzeczywistości, ewolucja technologiczna ni jak nie pokrywa się z jakimś realnym rozwojem, psychologicznym czy etyczno-moralnym, przeciętnego „użytkownika” współczesnej cywilizacji. Na głębszych poziomach ludzkiej psychiki raczej nic się nie zmieniło od czasów Fenicjan czy Karola Młota. A na pewno nikt nie może dostarczyć na to jakiś wymiernych dowodów. Tak naprawdę „opowieści” o możliwości wszechstronnego rozwoju człowieka jako gatunku czy też jakiejś wybranej grupy ludzi jest zwykłą pułapką, jaką zastawiają cynicy na głupców lub sprytniejsi na naiwnych. Taka narracja była zazwyczaj symptomatyczna dla „wizjonerów” poprzedzających nadejście wielkich tyrani, mówili oni zawsze o grupie, o wybranych – nigdy o jednostce, o człowieku w wymiarze egzystencjalnym. Poszukiwanie Nadczłowieka i Rasy Wybranej niezbyt różniło się w praktyce od idei „wyzwolenia” i „oświecenia” proletariatu. Wszystko to wiązało się też z bezkrytycznym pozytywizmem poznawczym i kultem nauk empirycznych. Można tylko spekulować, którzy to z intelektualistów byli cynikami a którzy tzw. pożytecznymi idiotami.

 

Nasuwa się też pewna analogia religijna; ten motyw przeprowadzania „narodu wybranego” do Ziemi Obiecanej, elementy wtajemniczenia, osoby „kapłanów”, kult złotego cielca, ofiary oraz „naturalna” selekcja jaka musiała się odbyć przed wejściem do „nowej ziemi”. Pomijając zatem aspekt teologiczny zawarty w Księdze Wyjścia, ciekawy jest pewien schemat który na poziomie eksperymentu socjotechnicznego był i jest cały czas powielany. Pewna grupa „wybranych”, pod przywództwem „wtajemniczonych” musi opuścić dotychczasową sytuację aby odnaleźć „dom przyszłości”. Paradoksalnie, w tej narracji, „naukowcy” niezbyt różnią się od antenatów Ery Wodnika. Z tą może różnicą, że ci pierwsi mamią wizją kolonii na Marsie, nanotechnologii, cudownego leku na starzenie się oraz raka podczas gdy ci drudzy, mówią o „wyższej świadomości”, wibracjach, kosmicznych matrycach i podróżach astralnych. Zarówno jednak jedni i drudzy roztaczają wizję jakiejś Arkadii na wzór Nowego Jeruzalem z Objawienia św. Jana, gdzie rzekomo ludzie będą żyli w harmonii ze sobą oraz w zgodzie z naturą. Jednak podłoże psychologiczne na którym bazuje to „kuszenie” jest w gruncie rzeczy takie samo a odnosi się do najbardziej pierwotnych lęków człowieka; zasadności oraz istoty „bytu”, pytania o sens istnienia czy też natury życia oraz śmierci.

 

Tu znowu pojawia się pewna analogia biblijna tym razem do Księgi Genesis, a mianowicie chodzi i o drzewo poznania dobra i zła, sąsiadujące z drzewem życia. Iluminacja i nieśmiertelność są największymi dylematami a zarazem pokusami człowieka, bez względu na to jaki wyznaje światopogląd. Koniec końców, zmiana nie dokonuje się w człowieku, nie ma dotyczyć jego samodoskonalenia się w moralności i miłości bliźniego, zmiana ma się dokonywać na zewnątrz i dotyczyć rytuałów. Nie ważne zatem czy będzie to implant z microchipem pod skórę czy „podnoszenie poziomu kosmicznej wibracji”, bo tak naprawdę chodzi o złudzenie przynależenia do „gatunku ludzi” Nowej Ery.

 

Jakub Pańków

Tu jestem

tu jestem, gdzie postawię znak

czarny w otchłani bieli

tu jestem, gdzie zostawię ślad

na skrawku papieru

gdzieś  jestem śladem buta

spojrzeniem, oddechem

tam daleko nieobecnością

czyimś wspomnieniem

Jakub Pańków

Nauka

gdyby można było zmierzyć

oporność naszej natury

gdyby można zmierzyć

napięcie, natężenie

lęku, cierpienia, radości 

na styku człowieka ze Światem

 

Może On, Zbawiciel

wyszedł poza skalę

poza zakres pomiaru

 

Jedyna rozpacz Ojca zażegnana

 

Jakub Pańków