Kociołkowska

Bożena Kociołkowska

Bożena Kociołkowska, fot. © Ireneusz St. Bruski

Między życiem a sztuką tańca...

Wszystko zaczęło się w Warszawie

 

Urodziłam się w Warszawie, tu przeżyłam okupację, a mając trzy lata – Powstanie Warszawskie. 63 dni, aż do wysiedlenia z Warszawy, moje życie upływało w ustawicznym zagrożeniu. Potem doświadczyłam komunizmu, stanu wojennego, dożyłam na koniec trwającej już 25 lat wolności Polski. Boże! 70 lat bez wojny!… Trzy pokolenia zdołały przyjść na świat w czasie trwającego pokoju. Jest to ewenement w naszej najnowszej historii. Pamiętam, że kiedy wprowadzono stan wojenny, to natychmiast pojechałam do Mamy. Pomyślałam, że ona przeżyła wojnę świadomie, więc wie, jak się zachować, gdy zacznie się następna.

 

Parę razy wymknęłam się śmierci i zawsze rodziłam się na nowo. Pora teraz dać coś innym! Jestem przykładem człowieka, który uważa, że warto gonić za marzeniami.

 

W 1947 roku miałam sześć lat, w Warszawie straciliśmy wszystko… Tylko – i AŻ – Mama, Ojciec i ja, uratowaliśmy się z zagłady. Moje życie w przyszłości będzie jeszcze kilka razy zagrożone.

 

Zdjęto orłowi koronę, ale i bez niej można było żyć, choć bolało. Miasto leżało w gruzach. Mimo otaczającej na zewnątrz tragedii miasta, życie w nas wprost triumfowało. W szkole baletowej, która mieściła się wtedy w prawym skrzydle gmachu Teatru Wielkiego, świat był bajkowy, i to było wspaniałe. Zawsze chciałam przeżyć życie nieprzeciętnie. Miałam swój dziecięcy plan na istnienie – był nim TANIEC. Tyle, że nie bardzo zdawałam sobie wtedy sprawę, jak trudny wybieram dla siebie los. Ale chyba się udało… Życie bez marzeń jest niczym, lecz kiedy i jak te marzenia urzeczywistniać? Los pokazał, że nic nie jest proste. Niemniej tyle wydarzało się każdego dnia, że nie miałam czasu oglądać się za siebie i analizować.

 

Komunizm zmieniał Polskę na moich oczach, Warszawa zmartwychwstawała z ruin i zgliszczy, nawet ją odgruzowywałam jako solistka baletu (jest takie zdjęcie w mym domowym archiwum!). Ale mimo tak trudnych okoliczności dziejowych szłam swą wytyczoną drogą, nie zmieniając swoich celów i przekonań. Dzięki temu coraz bardziej oddalałam się od komunizmu, tworząc życie obok, na przekór sytuacji, budując sobie enklawę normalności, a także – dzięki sztuce – wyrównując niedobory życia, jakie zgotował nam zarówno faszyzm, jak i komunizm.

 

Były to dziwne czasy… Słuchało się radia „Wolna Europa” lub „Głosu Ameryki”. Później nazywano to „wiadomościami z Pewexu”. Czym był Pewex? Tu słowo wyjaśnienia. Były to dziwaczne państwowe twory socjalizmu. Sklepy, w których można było kupić zachodni towar, płacąc, o dziwo, w naszej ludowej ojczyźnie, amerykańskimi, imperialistycznymi dolarami lub tzw. bonami, wymyślonymi jako ekwiwalent zachodniej waluty. Takie nasze polskie, socjalistyczne, ludowe dolary! W Pewexie otrzymywało się wszystko. Oczywiście tylko wtedy, gdy ktoś je miał w portfelu. Niejeden z nas chciał się dostać do tego zachodniego świata. Kwitł przeto zakazany handel wymarzonymi środkami płatniczymi, za które płaciło się wygórowane, słone ceny. Muzyka zachodnia była zakazana, ale od czegóż mieliśmy Radio Luxemberg? Rock and roll królował w naszych sercach i umysłach, dzięki zdobywanym w drugim obiegu płytom króla tej muzyki – Elvisa Presley’a. Słysząc jego hipnotyzujący głos w piosence Love me tender, mdlałyśmy niemal z wrażenia.

 

W szkole baletowej uczyłyśmy się sztuki tańca według radzieckich metod kształcenia. Tylko to, co w sztuce rosyjskie i radzieckie, było wówczas wartościowe. To, co wytworzył Zachód, nazywano powszechnie, w oficjalnej nomenklaturze, „zgnilizną”. Programy nauczania, pisane przez Centralny Ośrodek Pedagogiczny Szkolnictwa Artystycznego, a potem przez Centrum Edukacji Artystycznej, instruowały naszych wychowawców, jak mają wychowywać młodzież baletową w duchu socjalistycznym, w duchu miłości do Związku Radzieckiego. Twórcy tych programów po pięćdziesięciu latach bardzo się irytowali, kiedy im o tych wątpliwych osiągnięciach i doktrynach przypominano.

 

Wspomniane programy obowiązywały twardo w szkolnictwie baletowym aż do 1989 roku, w co trudno wręcz uwierzyć. Radziecki taniec klasyczny był najlepszy na świecie, jedyny, nie do zastąpienia; reszta dokonań, wywodząca się zza żelaznej kurtyny, nie liczyła się zupełnie. Nikt wtedy przezornie nie mówił, że słynny i tak opiewany balet rosyjski powstał z doświadczeń szkoły włoskiej, a potem francuskiej. Francuski choreograf Marius Petipa, działający od 1847 roku w Rosji i do śmierci będący maître de ballet Teatru Wielkiego w Petersburgu, był twórcą 54 baletów własnych, 17 wystawił w nowej wersji, opracował zaś choreografię do 35 oper z wielkiego repertuaru… W Szkole Imperialnej w Petersburgu, której był dyrektorem, wykształcił kilka pokoleń najgenialniejszych tancerzy, stanowiących następnie skład najwybitniejszego zespołu baletowego świata – Baletów Rosyjskich Diagilewa. Stworzył takie arcydzieła, jak Don Kichot, Jezioro łabędzie, Śpiąca królewna czy Bajadera i wiele innych. Dzięki niemu powstał cały niemal repertuar baletu klasycznego, tańczony potem przez zespoły baletowe na całym świecie, aż po dzień dzisiejszy.

 

Żyliśmy zatem w dualizmie faktów historycznych. Szkoła uczyła według ideologii nowego ustroju, rodzice zaś mówili prawdę o faktach, których często sami byli świadkami. Doktrynerzy i oficjele ludowej Polski głosili wszem i wobec, że do tragedii polskich oficerów w Katyniu przyczynili się Niemcy. To była oficjalna wersja. Inni, normalni i nieuwikłani, mówili, ale w ukryciu, że mordu dokonali Rosjanie – i to była prawdziwa wersja, o której można było dowiedzieć się dopiero po siedemdziesięciu latach. Wolno było mówić tylko to, co pisały gazety, co donosiło oficjalne państwowe radio. Prawda przestawała być prawdą, tylko kłamstwo pozostawało niezmiennie kłamstwem. Kłamstwo perfidnie, starannie i przebiegle zawinięte w „Prawdę” (była kiedyś taka gazeta, nie nasza, lecz bolszewicka, sowiecka… organ Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego).

 

Takie pojęcie jak szczęście nie mieści się w polskiej tradycji romantycznej, wyrastającej z niedoli Polski, z utraty jej samodzielnego bytu oraz z mitu i martyrologii przegranych powstań. A ja przecież z niej się wywodzę. Postanowiłam jednak, że w przyszłości będę się starała o szczęście usilnie zabiegać, iść przez życie z przyświecającą myślą przewodnią, że może uda mi się być szczęśliwą…

 

Kariera baletowa jest bardzo żmudna, absorbująca, wymagająca wielu wyrzeczeń. Należy ponadto zawczasu stworzyć sobie alternatywę (np. pedagogikę, choreografię itp.), aby móc pracować dalej w swej dziedzinie już po odejściu ze sceny. Najcudowniej w życiu jest wówczas, kiedy możemy robić to, co kochamy. Oddajemy się takiej pracy bez reszty, spełniamy się najpiękniej i najpełniej.

 

Kapitał życiowych doświadczeń mam spory. Zaznany ból egzystencjalny wykracza daleko poza ramy pastelowych opowieści. Moje dzieciństwo było trudne, ale już wtedy, tuż po wojnie, pełne tańca. Balansowanie pomiędzy żywiołami egzystencji, pośrodku burzliwego XX stulecia, w zestawieniu z pięknem tańca dawało równowagę psychiczną. Świat wydawał się prostszy. Marzyłam o występowaniu na profesjonalnej scenie. Jedzenie, ubranie i baletki zdobywało się z trudem, a jednak taniec był wtedy najważniejszy!…

 

Czy miałam jakąś przyjaciółkę? Moją najwierniejszą przyjaciółką była Muza, która wspierała mnie we wszystkich moich smutkach. Zawsze była przy mnie. Przybywała natychmiast, kiedy jej potrzebowałam. Stała się moim życiowym drogowskazem. Mówiła: „Nigdy nie poddawaj się i nie zrażaj niepowodzeniami, bo niepowodzenia są tak samo potrzebne, jak i sukcesy”. Tę przestrogę wzięłam sobie od razu do serca – na całe życie.

 

Nie zmarnować daru

 

Pamiętam, kiedy na święta Bożego Narodzenia w latach 50. przypływały z Kuby pomarańcze, banany, figi… Był to rarytas czasów mojego dzieciństwa. Nie przeszkadzało nawet, że niektóre były już trochę zgniłe, po zbyt długim leżeniu w porcie… Ozdoby do włosów robiło się z kabla elektrycznego, który miał w środku trzy kolory przewodów owiniętych w plastik. Plastik ów ściągało się ostrożnie i zaplatało na spince do włosów… To był szał elegancji czasów stalinowskich. Jakże to porównać z dzisiejszym światem, gdzie od wszelakich dóbr dostaje się zawrotu głowy?

 

Siermiężna proza ówczesnego życia dotyczyła nas wszystkich (poza oczywiście uprzywilejowanymi), ale czyż z osiągnięcia dóbr materialnych należało czynić życiowy priorytet? Moja Muza mówiła: „Czym się przejmujesz, masz swoją pasję i tylko jej bądź wierna”. I zawsze miała rację! Oczywiście wiele lat musiało upłynąć, aby to wszystko pojąć. Wtedy cały świat przysłaniał mi mój ukochany taniec.

 

W dorosłym życiu coraz częściej pragnęłam się podzielić wrażeniami oraz przemyśleniami powstałymi na drodze wielu lat mej egzystencji. Mądrość to jedyna uroda dojrzałości (starości). „No, nie przesadzaj” – mówiła mi Muza. „Dojrzałość ma wiele kolorów, musisz tylko znaleźć sposób na ich odkrywanie”. Miała rację po raz kolejny…

 

Próbowałam odkrywać urodę oraz siłę potęgi dojrzałości, a robię to do dziś. I coraz bardziej mi ona smakuje. Po zejściu ze sceny czułam się tak, jakby mnie życie odesłało na wcześniejszą emeryturę. Jakby wyrzucono mnie za burtę z okrętu, będącego na pełnym morzu. Po tygodniu psychicznej kwarantanny zdołałam się jakoś pozbierać. Zadałam sobie wówczas pytanie: I co dalej? Niestety, w zawodzie tancerki nie można sobie zbudować zaplecza finansowego, chyba że odziedziczy się spadek lub bogato wyjdzie za mąż, a to jest raczej domeną filmowej fikcji. Jeśli nie ma się tych możliwości, trzeba budować wszystko od początku.

 

Ważne jest to, aby znaleźć sposób na życie po skończeniu kariery scenicznej. Jakież to niesprawiedliwe… Taniec baletowy na scenie to chyba najkrócej trwający zawód świata… Dziewięć lat nauki w szkole baletowej, dwadzieścia lat pracy na scenie i w wieku czterdziestu lat emerytura… O tym trzeba pomyśleć jeszcze za młodu, by później przygotować się i przejść metamorfozę do innej życiowej roli.

 

Cóż zatem miałam robić dalej w życiu? Człowiek budzi się rano i myśli: po pierwsze nie muszę codziennie rano „katować się” na lekcjach, próbach, spektaklach, które same w sobie są piękne, ale nikt z widzów nie zdaje sobie sprawy, jak długa i wyczerpująca do szczętu praca się z nimi wiąże. Moja Muza mówiła mi zawsze magiczne słowa: „Możesz, tylko poszukaj w swojej wyobraźni sposobu na to”. To były mądre sugestie i podpowiedzi, jak wszystkie pozostałe płynące od niej. Wybrana droga może przynieść wiele niespodzianek. Można spotkać na niej wielu ludzi wierzących w to samo co i my. Ludzi, którzy będą nas inspirować, a wspólne bycie z nimi razem doda nam sił.

 

W ciągu lat zmieniło się moje widzenie świata, a także przemianom ulegało moje w tym świecie istnienie. Coraz bardziej zaczęłam dostrzegać siebie jako maleńki element konstrukcji wszechświata. Ograniczenie własnego ego na rzecz innych ludzi to wielka sztuka. Myślałam, że jestem najpiękniejsza na świecie, a tu okazało się, że owszem, jestem najpiękniejsza, ale „w całej wsi”. Ego u artystów jest szczególnie rozbudowane… Wszakże bez niego trudno byłoby przetrwać na scenie. „Dziecko, przestań już filozofować i zejdź na ziemię” – powiedziała jednak w pewnej chwili moja Muza.

 

Zaczęłam ćwiczyć balet w dziesiątym roku życia. Nie miałam normalnego dzieciństwa, rówieśników z podwórka. Żyłam w dwóch światach. Popowstaniowe gruzy dookoła w Warszawie i świat tańca w szkole baletowej. Pracowałam na swój sukces od najmłodszych lat. Warszawę budowano na nowo na moich oczach. Do tej atmosfery, przesiąkniętej czymś metafizycznym, ekstremalnie niecodziennym, odrealnionym, szalonym, należało dodać klimat szkół baletowych, w których panuje rywalizacja, zaznaje się wielu stresów, ogromnej presji, a nawet zawiści. I teraz popatrzmy na dziecko, które musi się w tym wszystkim odnaleźć… Jakie to trudne! I czemu służące? Temu, by rozwijać talent, by nie zmarnować daru, który otrzymało się od Pana Boga! To ogromne życiowe wyzwanie, ale również ogromne, wręcz totalne ryzyko. Nie wszystkim się to udaje. Mnie się chyba powiodło i nie żałuję ani jednej godziny ćwiczeń spośród tysięcy spędzonych w szkole baletowej za młodu. Doszłam w rezultacie do takiej pozycji życiowej, która mnie całkowicie satysfakcjonuje. Czy nie mogło być lepiej? Oczywiście, że mogło. Ale trzeba się cieszyć z tego, co udało się osiągnąć.

 

Doświadczyłam zarówno sukcesu, jak i porażek. Wiem, jak bolą te drugie. A na brawa czekałam długo. I jeszcze jedna refleksja: w tym zawodzie nie można być przesadnie skromnym, ponieważ wtedy zostaniemy stłamszeni przez otoczenie. Lecz u progu kariery należy mieć w sobie dużo pokory. Trzeba też mieć szczęście; dobrze, gdy ono dopisze. Mieć ponadto trochę autoironii – to kolejne przykazanie. Trzeba przejść długą drogę, aby spełnić wreszcie marzenia. Codziennie należy robić małe rzeczy, aby powoli dojść do wielkich. A jest to wędrówka przez ciernie, zwłaszcza kiedy uprawia się zawód artystyczny, i to z tak niezmiernie krótkim zapasem czasu.

 

Moja Muza powiedziała: „Z powodu tych cierni twoja uroda nie ucierpiała, ale samozadowolenie czy wręcz samouwielbienie może doprowadzić cię do upadku”. I miała rację po raz setny. Sukces to… Ale ważniejsze wydaje się dążenie do niego.

Osiągnięcie prawdziwego sukcesu jest niemożliwe, bo ten pełny nie istnieje. W Polsce sukces boli szczególnie tych, którzy go nie odnieśli. Niewielu wchodzi na Olimp, większość drepcze u podstawy, a elokwentni amatorzy potrafią przytłoczyć profesjonalistów. O losie polskiego baletu często decydowali, i nadal decydują, ludzie niezwiązani ze sztuką tańca. A to nie wychodzi tej pięknej dziedzinie na dobre. W komunizmie byliśmy odcięci od zachodnich osiągnięć w tej sztuce. Dopiero pod sam koniec lat 60. zawitało do Polski kilka zagranicznych zespołów. Wówczas, ku mojemu zdziwieniu, okazało się, że wiedza, jaką otrzymaliśmy w Polsce do tej pory, nie jest jedyna, a co najważniejsze – nie jest wystarczająca do uprawiania tego zawodu dziś – w XXI wieku. Taniec współczesny, który rozwijał się na Zachodzie od początku XX stulecia, w Polsce był nieznany. Wszystko przekreśliła II wojna światowa i późniejsza dyktatura Związku Radzieckiego. Także w balecie, bardzo zresztą w ZSRR upolitycznionym. Zatem taniec nowoczesny, zachodni, zaczynano u nas dopiero odkrywać.

Motyle

 

Ktoś nazwał kiedyś tancerzy motylami. To piękne określenie. Motylom się spieszy, są zawsze w swym motylim pędzie, zwiewne jak istoty z innego świata, czujące rychły kres swego istnienia. Ciężko pracują na to, aby wyróżnić się spośród innych stworzeń swego gatunku. Tajemnicą zaś motyli-ludzi, zasilających szeregi baletu, jest katorżnicza dyscyplina, której muszą przestrzegać, aby uczynić ze swoich ciał posłuszny instrument tańca.


Mawia się, że na żywot tancerza i jego los składa się 80 procent pracy, 15 procent talentu i 5 procent szczęścia. Jakże ulotna to kariera, i jak drogo wypada za nią zapłacić!

 

Tancerz musi przysposabiać się do zawodu już od wieku dziecięcego. Czas szkolnego wylęgania jest chyba najszczęśliwszym, beztroskim okresem życia baletowych motyli. A może tylko tak się wydaje? Przecież już tu, w szkole, rozpoczyna się bezlitosna selekcja, podział na lepszych i gorszych, na potencjalne gwiazdy i beztalencia. Ileż kompleksów rodzi się już wtedy w młodziutkich główkach motyli? Jakim ciężarem musi być dla nich świadomość bezustannej konkurencji, ciągłej walki o pierwszeństwo? Już wtedy, w tych pierwszych szkolnych przedbiegach do sławy, wygrywają nie tylko ładniejsi i zdolniejsi, ale ci, których natura obdarzyła większą psychiczną odpornością. Tacy tylko właśnie idą do przodu, którzy potrafią zwyciężać słabości.

 

Nadchodzi wreszcie moment, kiedy garstka najlepszych opuszcza szkołę i dostaje się do operowego corps de ballet. Zdawałoby się, że jest to ziszczenie się snu o szczęściu. Ale w rzeczywistości los początkujących motyli nie jest godny pozazdroszczenia. Niemal cały dzień spędzają na żmudnych, wyczerpujących ćwiczeniach i próbach, które pod względem zużycia kalorii porównać można jedynie do intensywnych treningów mistrzów sportu wyczynowego. Niestety, owe motyle znacznie gorzej zarabiają od gwiazd futbolu czy tenisa i ledwo wiążą koniec z końcem.

 

Życie zawodowe tancerzy trwa bardzo krótko, nie więcej niż dwadzieścia lat. Są jeszcze młodzi i pełni sił, kiedy ich gwiazda poczyna już gasnąć. Niektórzy próbują szczęścia w choreografii czy pedagogice. Lecz wiemy, że jak nie każdy muzyk może być kompozytorem i nie każdy aktor dramaturgiem lub reżyserem, tak też rzadko który tancerz znajduje swą szansę na niwie choreografii, o pedagogice nawet nie wspominając. Czyż może chirurg, który nigdy nie operował, uczyć, jak należy operować? To niemożliwe! Niestety, w Polsce, w balecie, nawet i to się zdarza.

 

Przydatność aktora dramatycznego w teatrze wykracza poza granice młodości, zmienia się jedynie jego emploi. Grać można dalej, dopóki pozwolą warunki zdrowotne. W balecie zapotrzebowanie na starszych tancerzy charakterystycznych jest znikome i wiąże się z nieuchronną utratą pozycji w zespole. W historii baletu jedynie genialny choreograf Jiři Kylian potrafił zagospodarować doświadczenie tancerzy, którzy przekroczyli 40. rok życia, tworząc dla tej grupy, często wybitnych, artystów specjalne zadania baletowe.

 

Świadomość krótkiej bytności w zawodzie sprawia, że motyle liczą nie lata, ale dni. Mają poczucie upływu czasu, przeciekającego przez palce; są spragnione sceny, ustawicznego sprawdzania się, potrzebują mnogości solówek i ról oraz jak największej puli sukcesów. Tylko w ten sposób mogą awansować z corps de balet na koryfeusza, a potem na solistę. Aż wreszcie dochodzą do szczytu, stając się pierwszym solistą baletu. Ale ten ostatni, najwyższy szczebel jest dostępny tylko dla nielicznych, naprawdę wybranych wśród tysięcy.

 

Los tancerza uzależniony jest wyłącznie od kierownika czy dyrektora baletu, szefa, który wyznacza obsady i w którego gestii pozostają awanse. Nie ma chyba żadnego innego zawodu na świecie, w którym kariera człowieka byłaby w tak bezwzględny sposób podporządkowana władzy i kaprysom jednostki. A owe jednostki bywały różne i nie zawsze przygotowane do pełnienia tak odpowiedzialnej roli, jaką jest decydowanie o losie innych artystów.

Toteż motyle zabiegają o przychylność swoich szefów wszelkimi możliwymi sposobami: czytają ich życzenia z każdego spojrzenia, kłaniają się i łaszą, schlebiają i czarują, używając wszystkich swych uroków, wdzięków, tudzież elokwencji… Tu bowiem rzecz idzie o szansę wydostania się z tłumu, o sukces, o wspaniałe życie solisty, gwiazdy baletu. Nikogo nie obchodzi, że taka sytuacja jest okrutnie dwuznaczna moralnie, etycznie i społecznie.

 

Muza moja powiedziała: „Miałaś wyjątkowe szczęście, gdyż przyjechał z zagranicy choreograf, którego w ogóle nie znałaś. Spośród tylu tancerek, które zobaczył, wybrał właśnie ciebie. I to do roli nad rolami – Odetty-Odylii w Jeziorze łabędzim – balecie Piotra Czajkowskiego z 1895 roku. Uczynił to na podstawie li tylko twoich umiejętności, bez ulegania zakulisowym gierkom i zabiegom. Ta sprawiedliwość losu dawała znać jeszcze kilka razy o sobie w twej karierze artystycznej, i to mimo artykułowanych przez kierownictwo baletu sugestii co do obsadzenia ciebie w tych najbardziej pożądanych rolach. Nie musiałaś zabiegać o takie względy, gdyż twoja praca została oceniona przez ludzi z zewnątrz. Oto mianownik całej twojej kariery!”.

 

Tak, to była wyjątkowo jasna sytuacja, rzadko bowiem się zdarzało być docenioną przez ludzi spoza jakiegokolwiek układu sił. Moje problemy zaczęły się wiele lat później, kiedy kierownictwo wykorzystało argument upływu czasu. Ale i w tym okresie pracujący w Polsce gościnnie zagraniczny choreograf obsadził mnie dwukrotnie w głównej roli, dając prztyczka w nos wszystkim tym, którzy szukali byle pretekstu, by mi zaszkodzić i mnie zniszczyć. A były to wspaniałe role: Panna Julia i Fedra. Osiągnęłam dzięki nim satysfakcję największą, gdyż nadarzyły się one po wielu już moich latach pracy w teatrze.

 

Muza: „Te właśnie twoje kreacje artystyczne wspaniale opisała ówczesna prasa. Dwie wielkie artystki XX wieku, Barbara Bittnerówna i Olga Sawicka, w swoich książkach również świetnie opisały takie zależności personalne”.

Krótkie i trudne jest życie motyli. Nie każdy o tym wie. Ale wciąż pojawiają się kolejne pokolenia, pędząc ku wyimaginowanemu światłu sztuki tańca jak ćmy ku płonącej świecy.

Bo zaiste taniec to wielka magia!

 

Rozmowy na proscenium

 

Z Bożeną Kociołkowską o powstaniu pomnika w hołdzie polskim artystom tańca rozmawia Andrzej Bartkowski

 

 

XXXVII Forum Humanum Mazurkas – część I

 

 

XXXVII Forum Humanum Mazurkas – część II

 

 

© Forum Humanum Mazurkas