Mikołaj Melanowicz
Po japońsku i po polsku

Z Mikołajem Melanowiczem – profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, japonistą i tłumaczem literatury japońskiej rozmawia Jerzy Biernacki.
Jerzy Biernacki: Znamy się od tak wielu lat, że to jest niewiarygodne. Pamiętam Cię z „Kickiego”, czyli z akademika na warszawskim Grochowie. Długa droga za nami.
Mikołaj Melanowicz: To prawda. Nie wiem, czy powinienem sięgać pamięcią w tak odległe czasy. Nigdy nie oglądałem się za siebie. A gdy zamieszkałem w akademiku na Kickiego, w tej wylęgarni nowej inteligencji, znalazłem uzasadnienie tej nieświadomej postawy, przypominając sobie mit o Orfeuszu i Eurydyce. Nie pamiętam, czy to pod wpływem poezji Iwaszkiewicza czy Rilkego.
Pochodzisz z małego miasteczka, zdegradowanego przez carskie władze do roli osady, za udział mieszkańców w Powstaniu Styczniowym: Piszczac na ziemi lubelskiej, a właściwie na południowym skraju Podlasia. Jak to się stało, że wybrałeś japonistykę? Czy zadecydował jakiś impuls, czyjaś rada czy coś innego?
„Piszczac na skraju Podlasia”, a może raczej na północnym pasie Zachodniego Polesia? Oddzielonego lasem wspomnień z wędrówek z ojcem na grzyby i z mamą – na jagody. Tą granicą była również magistrala kolejowa Berlin – Moskwa, także powód do najwcześniejszych wspomnień pastwiska przy torach. Dotąd widzę obraz zielonej trawy, gdy z bratem pasiemy krowy, a pewnego dnia zatrzymuje się transport wojskowy, wychodzą żołnierze, nie tylko niemieccy, i częstują nas „bonbon”. Pociąg stoi kilka godzin, czeka na naprawę mostu wysadzonego prze partyzantów.
Mieszkaliśmy na Kolonii Piszczac, dziś nazwanej Piszczacem Pierwszym (od nas na południe i zachód jest jeszcze Piszczac Drugi i Piszczac Trzeci). Obok gaj brzozowy, który zawłaszczył znaczną część nieuprawianego pola sąsiada, jak również pokonał pas lasu sosnowego, który sadziłem na piaszczystej glebie razem z ojcem, w kilka lat po wojnie, w ramach akcji zalesiania piaszczystej gleby. Wówczas, idąc w stronę torów kolejowych, mijałem bagno, w czasie wiosennych roztopów pokryte lustrem wody i kaczeńcami. Była też sadzawka, w której łowiliśmy karasie i szczupaki. Po melioracji łąki wyschły, kaczeńce obumarły.
Właśnie w takim otoczeniu „W 1935 roku w obecnym Piszczacu Pierwszym urodził się Mikołaj Melanowicz. Studiował japonistykę na Uniwersytecie Warszawskim…” – czytam w książce pt. Gmina Piszczac. Historia i współczesność (Praca zbiorowa pod red. Bogusława Korzeniewskiego, Andrzeja Buczyły i Sławomira Hordejuka), zawierającej wiele cennych zdjęć nie tylko współczesnych, opublikowanej przez Urząd Gminy w Piszczacu w 2018 roku.
Dawniej czytałem Piszczac Miasto ongiś królewskie (1992) z autografem z roku 1998 autora, to znaczy ks. Romana Soszyńskiego (1912-2003), proboszcza Parafii Piszczac, który po powrocie z Japonii w 1966 roku przyjął mnie na plebanii, poczęstował rosołem i mówił o tym, jak bardzo pragnie wybrać się z pielgrzymką do Palestyny, ale nie był pewien, czy biskup wyrazi zgodę. Widzę Go jak żywego, podobnie jak kilka innych obrazów z czasu wojny i pierwszych lat powojennych. Ale z zajęć szkolnych prawie nic nie pamiętam, poza tym, że chodziłem ze cztery kilometry drogą zwaną gościńcem, utwardzonym sosnowymi okrąglakami na rozkaz Niemców. A w drodze do szkoły mijałem pola zasiane żytem, owsem, jęczmieniem, w końcu mijałem kirkut, rynek i kościół Podwyższenia Świętego Krzyża. Pamiętam też, że chodziłem również na Popiel (wieś za torami, w stronę Małaszewicz) na lekcje do domu nauczycielki, gdy szkołę zajęły wojska niemieckie. Z lektur szkolnych pamiętam tylko powieść Finek, którą nauczycielka czytała uczniom na lekcji. Ale mimo braku książek dużo czytałem, głównie powieści Karola Maya i Aleksandra Dumasa, usuwane z biblioteki szkolnej jako „szkodliwe”. Wtedy też w czasie drogi do szkoły opowiadałem sobie w duchu fabuły powieści, pewnie głównie w stylu Karola Maya.
Jak wspomniałem, z zajęć szkolnych nic nie pamiętam, poza tym, że na początku nie miałem ani na czym, ani czym pisać. A pierwsze buty do szkoły zrobił mi tata ze skórzanej torby (?) sanitariusza, którą – późną jesienią 1939 roku – przyniósł do domu, uciekając z Warszawy przez pola, omijając drogi, aby nie spotkać żołnierzy rosyjskich. Ale musiałem być dobrym uczniem, ponieważ w piątej klasie w „nagrodę za sumienną i pilną pracę” otrzymałem Serce Edmunda de Amicisa.
Jeszcze o Japonii, ani o Chinach nic nie wiedziałem. Dalekim Wschodem zainteresowałem się dopiero, gdy opuściłem Piszczac (do domu wracałem tylko na wakacje) i udałem się na drugi kraniec Polski, do Lubomierza, do Liceum Pedagogicznego.
Dlaczego aż tam?
Najpierw zdawałem do liceum w Białej Podlaskiej, ale tam nie było szansy na stypendium, pojechałem więc zdawać do technikum elektrycznego w Chorzowie, ale nim przyszła odpowiedź mama usłyszała coś na temat innej szkoły od krewnego (też Melanowicza, którego córka Marysia mieszka teraz w Kanadzie, wiem, bo niedawno odnalazła mnie na Facebooku). A więc dowiedziała się, że jego syn jest w szkole na Śląsku, tam, gdzie pracuje Nestorowicz, Ignacy, chyba jedyny z tytułem magistra z Piszczaca przedwojennego. Zachęcał on, by wracając po wakacjach syn, bodajże Tadeusz, przywiózł ze sobą ucznia do liceum. I tak w ostatnim dniu sierpnia, po kilkunastu godzinach jazdy przez Dęblin (kursował taki pociąg Terespol – Jelenia Góra) dojechałem do Jeleniej Góry, przesiadłem się w pociąg do Lwówka Śląskiego i Lubomierza. Wtedy jeszcze jeździł pociąg do Lubomierza. Zdałem egzamin i zostałem przyjęty do Liceum Pedagogicznego i internatu. Otrzymałem też stypendium.
To był ten właściwy moment, w którym los określił moją drogę w przyszłość. Miałem wielkie szczęście, bo trafiłem do jednej z najlepszych wówczas szkół pedagogicznych w Polsce, w której nauczali profesorowie po studiach we Lwowie i innych uczelniach zagranicznych, a kierował szkołą niezwykle sprawnie Kazimierz Kopeć, który również wykładał logikę. Mogłem tam słuchać Mieczysława Fogga w szkolnej auli, śpiewać w cenionym na Śląsku chórze szkolnym, oglądać występy aktorów z teatru w Jeleniej Górze, jak też grać rolę Albina w Ślubach panieńskich i występować w zespole teatralnym z mojej klasy w wielu okolicznych miejscowościach, a za zarobione występami pieniądze pojechać do Krakowa z całą klasą.
Nie mam czasu, żeby opowiadać niezwykłą historię tego liceum. Wspomnę tylko, że założyli je polscy oficerowie w Lubece, gdzie po wojnie powstało liceum pedagogiczne i humanistyczne oraz gimnazjum. Nauczyciele i uczniowie tych szkół zdecydowali o powrocie do kraju, wbrew różnym utrudnieniom. I ostatecznie, Liceum Pedagogiczne umieszczono w Lubomierzu, w solidnym budynku niemieckiego seminarium. Obok znajdowała się szkoła podstawowa, w której licealiści starszych klas prowadzili swoje pierwsze lekcje, by następnie udać się w teren, do normalnej szkoły na praktykę. Ja też przeszedłem tę drogę.
Na strychu budynku liceum odkryłem skarb w postaci sterty książek niemieckich. Spędzałem tam wiele godzin, poszukując interesujących mnie tytułów. Mogłem też brać to, co chciałem. Dotąd mam przywiezione z Lubomierza dzieła Goethego (pisane gotykiem, wydane w 1885 roku w Stuttgarcie). Ale ulubioną książką z biblioteki na strychu był wybór poezji Nikolausa Lenaua, niestety, tę książkę straciłem w Warszawie, gdy pożyczyłem ją filozofowi, koledze, który zapomniał mi ją zwrócić. Na pocieszenie trochę wierszy Lenaua jest w Die Ernte (Żniwa, zbiory, 1909), z tej samej biblioteki.
I tu dochodzę do pierwszego impulsu, kierującego moją uwagę ku Japonii. A mianowicie na strychu znalazłem kilka książek o Japonii, które mnie zaciekawiły, więc nazwa „Japonia” zagnieździła się w głowie i zaczęła działać na moje emocje. Ale też zapamiętałem książkę Ignacego Kraczkowskiego Nad arabskimi rękopisami, którą podarował mi kolega szkolny Tadeusz Matulewicz, przyszły autor książek Skąd ta pieśń i Wileńskich rodowodów, wyczuwając moje zainteresowanie Wschodem.
Jednak niemieckie książki o Japonii ze strychu w Lubomierzu nie były decydującym motywem o wyborze kierunku studiów. A poza tym nie mogłem jeszcze myśleć o studiach, ponieważ absolwentów liceum obowiązywał nakaz pracy. Tylko najlepszy absolwent (jeden z klasy?) Liceum miał szansę na studia, więc dopiero po maturze mogłem o tym myśleć, ale jeszcze bez przekonania, czy otrzymam dyplom „przodownika nauki i pracy społecznej” umożliwiający przyjęcie na studia bez egzaminu w wybranej uczelni. Takie dyplomy wydawały kuratoria wojewódzkie. Nie wiedziałem, kiedy dyplom otrzymam. Musiałem więc pojechać do Warszawy na egzamin pisemny. Dopiero po kilku tygodniach nadszedł dyplom, więc zawiozłem go do Instytutu. Zostałem zwolniony z egzaminu ustnego i przyjęty na studia do Instytutu Orientalistycznego (pół roku wcześniej w Auli Leopoldinum na Uniwersytecie Wrocławskim zdawałem egzamin na studia w ZSSR na orientalistykę, ale otrzymałem wiadomość, że dla Polaków nie ma orientalistyki).
Trzy lata studiowałem sinologię, ucząc się jednocześnie języka japońskiego (gramatyka, lektorat) i literatury. Gdy otwarto kierunek japonistyki, wybrałem japonistykę, mimo że wtedy studenci sinologii mogli wyjeżdżać do Chin na krótsze lub dłuższe pobyty. Japonia była tak odległa jak księżyc. Żadnych nadziei na wyjazd, więc koledzy mówili, że jestem głupi. Ale nie zmieniłem decyzji.
Do wyboru japonistyki przyczynił się Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów w 1955 roku. Wtedy spotkałem Japończyków, rozmawiałem już z nimi po japońsku, słuchałem ich pieśni. Wśród Japonek była sopranistka Watanabe Masako, która do niedawna jeszcze prowadziła Chór Jedwabnego Szlaku. To ona mnie odnalazła po półwieczu i postanowiła przyjechać do Polski ze swoim chórem. Pomogłem jej to zorganizować. Koncerty odbyły się w Uniwersytecie Muzycznym im. Fryderyka Chopina w Warszawie oraz w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej w Krakowie w lipcu 2013 roku.
Czy jako młody człowiek pragnąłeś zostać pisarzem lub poetą? Pisałeś może wiersze, zakochany na zabój w jakiejś pannie? Do dziś jesteś bardzo przystojny, więc powodzenie u pań miałeś zapewnione…
Tak, myślałem, o tym, pisywałem nawet wiersze, ale Japonia mnie całkowicie pochłonęła, a przekłady literackie z japońskiego okazały się tak zajmujące i trudne, więc na nic więcej nie miałem czasu.
A druga część pytania, podchwytliwa, ale nie potrafię potwierdzić, że „czułem się przystojny”. Nic o tym nie wiedziałem. Byłem raczej nieśmiały. Chociaż przed maturą, jeden z profesorów ostrzegał mnie przed niebezpieczeństwem, bo jedna z uczennic „miała na mnie ochotę”, więc miałem uważać, żeby mnie nie uwiodła. Była atrakcyjną dziewczyną, podobała mi się. Ale jej nie znałem bliżej, ponieważ niedawno przeniesiono ją z innej szkoły z powodu nazbyt śmiałych obyczajów…
Kiedy i w związku z jakim japońskim pisarzem rozpoczęła się na dobre Twoja Wielka Przygoda z literaturą Kraju Kwitnącej Wiśni.
Wielką Przygodą była sama podróż do Tokio. Rozpoczęła się, kiedy otrzymałem bilet na Japońskie Linie Lotnicze lecące z Kopenhagi przez Biegun Północny, nawet otrzymałem dyplom, dowód przelotu nad biegunem, chociaż zapamiętałem tylko szczyt McKinleya na Alasce. A po wylądowaniu w Anchorage, na lotnisku wojskowym, ponieważ cywilne było uszkodzone przez trzęsienie ziemi, w hali przylotów, na ścianach wisiały różne typy pistoletów i karabinów, a oficer oglądający mój paszport ze zdziwieniem pozdrowił mnie po polsku, mówiąc „jak się masz”. Nie spodziewał się, że do Tokio mógł lecieć ktoś z „kraju komunistycznego”. Razem z innymi pasażerami wyszedłem na zewnątrz niewielkiej hali, by popatrzeć na siąpiący deszcz ze śniegiem, chociaż spodziewałem się siarczystego mrozu. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że w pobliżu przepływa ciepły prąd Alaski, kierujący się w stronę Oceanu Arktycznego.
Rok wcześniej przetłumaczyłem dla PIW-u krótką powieść pt. Kappy Akutagawy, wydaną w serii z jednorożcem. I wtedy i w następnych latach tłumaczenia powieści japońskiej nie spowodowało takiej euforii, jak lądowanie na Alasce w 1964 roku.
Tłumacz rzadko osiąga prawdziwą sławę, rozgłos. Pracuje w ciszy, nieznany na ogół, w poczuciu służebności jako pośrednik. Kiedy jednak pokazano w Polsce film Kobieta z wydm według powieści Kōbō Abe, Twoje nazwisko jako tłumacza tej książki uzyskało pewien rozgłos. Pamiętam, że to zauważyłem, bo przecież wiedziałem, kim jesteś i co robisz. Czy to był Twój pierwszy poważny przekład? 1962 rok, jeśli się nie mylę, trzy lata po ukończeniu studiów.
Niewątpliwie, Kobietę z wydm opublikowałem po studiach, ale drugich studiach, w Japonii, na Uniwersytecie Waseda. To wtedy też rozpocząłem intensywną pracę tłumacza, znowu dzięki PIW-owi, którego redaktorka poprosiła mnie o propozycję wydawniczą. Wiedziałem, co zaproponować: w Tokio, w dzielnicy Shibuya obejrzałem film pt. Suna no onna, tzn. Kobietę z wydm w reżyserii Teshigahary Hiroshiego, kupiłem powieść Abego Kōbō, którego jeszcze nie znałem. Tłumaczenie tej powieści okazało się znacznie trudniejszym procesem niż się spodziewałem. Ale tak czy owak to Kobieta z wydm stała się w Polsce największym bestsellerem orientalnym w latach 60-70. XX wieku.
A niewątpliwą przygodą było spotkanie z literaturą Tanizakiego. Wspomnę jeszcze o tym, że moje zmagania z przekładaniem z języka japońskiego rozpoczęły się wcześniej, podczas pisania prac magisterskiej i doktorskiej. Były to ćwiczenia prowadzone na tekstach poetyckich, najpierw Miyazawy Kenjiego, poety, prozaika i działacza społeczno-religijnego z lat 20. i 30. XX wieku, wciągającego mnie w atmosferę raczej ubogiej północnej Japonii, zwłaszcza okolic miasteczka Hanamaki.
Następnie obracałem się w kręgu poezji Hagiwary Sakutarō, krocząc ścieżkami między wówczas niezbyt atrakcyjnym miastem Maebashi a urzekającym poetę Tokio. I ja razem z nim błąkałem się po ścieżkach rozpaczy i rozczarowania, smutków i melancholii, wyrażanych przez dekadenta i symbolistę. Kiedy miałem dość jego pesymizmu, poprosiłem kolegę z seminarium na Uniwersytecie Waseda, by mi zaproponował bardziej optymistycznego twórcę, bez wahania wymienił nazwisko Tanizakiego. Kupiłem więc jego dzieła zebrane (26 tomów), kilka książek na jego temat. Kiedy wróciłem do Warszawy, ku mojemu zaskoczeniu redaktorka z PIW-u poprosiła mnie o opinię na temat twórczości właśnie Tanizakiego. Okazało się, że wydawnictwo otrzymało dwa opowiadania Ashikari i Shunkinshō Tanizakiego, przełożone z języka francuskiego i wydane w tomiku pt. Dwie opowieści o miłości okrutnej. Czytając ten przekład redaktorka miała wątpliwości, czy Tanizaki to na pewno wybitny pisarz. Wyjaśniłem, że jest wysoko ceniony zarówno w Japonii jak w Stanach Zjednoczonych. I zaproponowałem, że przetłumaczę fragment jednego z opowiadań. Kiedy redakcja PIW-u otrzymała mój przekład, około 20 stron początkowych Ashikari, okazało się, że w przekładzie francuskim pominięto eseistyczny początek opowiadania, a zachowano tylko fabułę o miłości. W rezultacie PIW zdecydował się opublikować mój przekład z oryginału, zachowując jednak handlowy tytuł publikacji francuskiej, tzn. Dwie opowieści o miłości okrutnej, które w nakładzie 20 tysięcy szybko sprzedano w 1971 roku. A już w następnym roku PIW opublikował dwie powieści Tanizakiego w moim przekładzie, tzn. Niektórzy wolą pokrzywy i Dziennik szalonego starca. Wtedy też przygotowywałem rozprawę habilitacyjną pt. Tanizaki Jun’ichirō a krąg japońskiej tradycji rodzimej (1976). Tanizakiego jednak nie spotkałem, ponieważ zmarł w 1965 roku jako niewątpliwy kandydat do Nagrody Nobla. Natomiast spotkałem wdowę, Tanizaki Matsuko, Muzę Jun’ichirō, i modelkę bohaterek kilku jego opowiadań i powieści. Ostatnio odnalazłem zagubiony list od niej, napisany bardzo piękną, trudno czytelną kaligrafią.
Spośród pisarzy, których utwory tłumaczyłem, spotykałem tylko Ibuse Masujiego, autora Czarnego deszczu, częściej spotykałem Abe Kōbō, oraz drugiego japońskiego laureata Nagrody Literackiej Nobla, tzn. Ōe Kenzaburō.
A następne przekłady, w tym japońskich noblistów. Które z nich było największym wyzwaniem?
Przetłumaczyłem kilka opowiadań i dwie powieści, tzn. Tysiąc żurawi i Śpiące piękności Kawabaty Yasunariego (Nobel 1968), ale największym wyzwaniem było tłumaczenie powieści Futbol ery Manen (pol. wyd. 1979), to znaczy przed przyznaniem autorowi, Ōe Kenzaburō lauru noblowskiego (1994). Tłumacząc z japońskiego starałem się jak najlepiej oddać w polszczyźnie styl oryginału, ale duża różnica między obu językami i pismem sprawia ogromne trudności, a może jest dążeniem do osiągnięcia niemożliwego. Tak czy owak starałem się ten cel osiągnąć, dlatego w pierwszej wersji odręcznej przekładałem niemal dosłownie.
Przy drugim podejściu do zrozumianego już tekstu starałem się wczuwać w wersję polską. Najwięcej sporów z redaktorką budziły te miejsca, w których starałem się oddać te fragmenty, które przez japońskich krytyków powieści Ōego nazywane są „stylem tłumaczeniowym”, tzn. zbliżonym do języka obcego. W tym stylu widoczny jest wpływ języka obcego na japoński (ŌE skończył romanistykę, czytał Sartre’a w oryginale), a więc były to według purystów swego rodzaju niezręczności. Musiałem nieraz ulec sugestiom redaktora. Bo chyba nigdy się nie skończy spór między zwolennikami „udomowienia” – celują w tym wydawcy amerykańscy – a „egzotyzacją” w przekładzie. Ja byłem bliższy „egzotyzacji”, czyli wprowadzania uroków kultury obcej do polszczyzny.
Wśród ulubionych pisarzy, których utwory przekładałem, znajdują się również Natsume Sōseki, autor Jestem kotem (trzy wydania 1977, 2006, 2012), Sedno rzeczy (1973), Endō Shūsaku (Samuraj, Głęboka rzeka), Dazai Osamu (Zmierzch, 2 wydania) i Ibuse Masuji (Czarny deszcz), z którym w 1965 roku przegadałem całą noc w jego domu w tokijskiej dzielnicy Suginami.
Czy mógłbyś krótko scharakteryzować literaturę japońską, jej główne cechy, zwłaszcza te, które odróżniają ją od literatury naszego kręgu? Zdaję sobie sprawę, że to jest temat na wielką rozprawę…
Na to pytanie trudno sensownie odpowiedzieć. Kiedyś pisałem na ten temat dla „Literatury na świecie”, teraz można znaleźć te rozważania w mojej książce Japońskie fascynacje. Eseje pisane na marginesie (Adam Marszałek, 2020). Przytaczam w nim również to, co pisał historyk literatury i krytyk Katō Shűichi, a mianowicie, że literatura i sztuki plastyczne w kulturze japońskiej odegrały szczególnie ważną rolę, bowiem Japończycy myśl wyrażali raczej w utworach artystycznych niż w abstrakcyjnych traktatach filozoficznych. Na przykład arystokracja dworska X-XII wieku pozostawiła po sobie wyrafinowaną poezję i oryginalną powieść, nie stworzyła jednak żadnego systemu filozoficznego. W późniejszych wiekach podobnie.
W literaturze dominuje raczej postawa wierności charakterystycznym sytuacjom życia ludzkiego, ujętym w zwarty system dyskursywny, więc literatura stała się główną formą ekspresji człowieka, jego myśli, zwłaszcza uczuć. Literaci rzadko interesowali się metafizyką, nie konstruowali światów idei, niewynikających bezpośrednio z doznań świata realnego. Pisarze rzadko odrywali się od doświadczeń życia codziennego. Właśnie życie codzienne, doczesne człowieka i jego otoczenie przyrodnicze zawsze najbardziej interesowało twórców w Japonii, było niewyczerpanym źródłem doznań i refleksji. Proszę więc poczytać opowiadania Dazaia Osamu pt. Owoce wiśni (Czytelnik, 2020) z moim posłowiem.
Na ten temat wiele zbliżonych myśli wypowiedział Kawabata w wykładzie noblowskim, po przyznaniu mu Nagrody Nobla. Zwrócił on szczególną uwagę na związki człowieka z przyrodą i ich ekspresję w kulturze japońskiej.
Literatura japońska, a zwłaszcza poezja, ma głębokie tradycje, sięga daleko wstecz. Jakie mają one znaczenie dla współczesnych pisarzy i poetów japońskich? Da się coś syntetycznego na ten temat powiedzieć?
W poezji japońskiej współistnieją dwie formy tradycyjne, najbardziej lubiane i nawet uprawiane również przez amatorów. Są to tanka („krótka pieśń”, zwana też waka („pieśń japońska”), uprawiana od ponad piętnastu wieków, oraz haiku, zapoczątkowana w XVII wieku, znana również w Polsce. W obu formach duże znaczenie ma uroda języka klasycznego w ekspresji związków emocjonalnych i filozoficznych człowieka ze światem przyrody.
Natomiast znacznie szersza problematyka życia ludzkiego – nie tylko emocjonalnego, duchowego, lecz także społecznego i politycznego – stanowi treść poezji tworzonej pod wpływem europejskim w żywym, współczesnym języku (kōgo) Nazywa się ją shi („wiersz”, „poezja”), również w znaczeniu „poezja w ogóle”, dawniej była to po prostu poezja w języku chińskim (kanshi), a od końca XIX wieku termin shi zaczął znaczyć głównie „poezję” wzorowaną na europejskiej, zwłaszcza „wolny wiersz” (jiyūshi).
W dziedzinie teatru i dramatu również wyróżnia się gatunki i formy tradycyjne, tzn. teatr klasyczny nō (od XIV w.), mieszczański kabuki (od XVII w.) i teatr lalkowy bunraku (od XVII w.). Zachowały one język i dramaturgiczne cechy wykształcone przed wiekami, a ich reprezentatywne sztuki nadal są wystawiane i oglądane.
Równie bogaty jest teatr i dramat, który powstał pod wpływem europejskim. Do tego nurtu należy również shinpa („nowa szkoła”), chociaż wywodzi się z teatru kabuki. Najbogatszy jest jednak shingeki („nowy dramat”), który w XX wieku przeszedł różne fazy rozwoju wraz ze zmianami społecznymi i politycznymi.
W dziedzinie prozy sytuacja jest odmienna, ponieważ nie zachowały się formy powieści lub opowiadań tradycyjnych, z minionych, odległych wieków, głównie dlatego, że dziś nikt nie potrafiłby czytać w martwym języku klasycznym. W tej dziedzinie rewolucyjna zmiana nastąpiła w końcu XIX wieku, gdy zaczęto tłumaczyć zachodnie powieści, jak również pisać własne, oryginalne utwory w języku żywym, zgodnie z potrzebami modernizującej się cywilizacji japońskiej. Nowa powieść (shōsetu) bardzo szybko stała się forma ekspresji emocji i filozofii życia, jak również popularną rozrywką. I podobnie jak w Europie wciąż się zmienia w bardzo licznych odmianach gatunkowych.
Jesteś profesorem UW, autorem prac historyczno-literackich poświęconych dziejom literatury japońskiej. Czy japonistyka polska rozwija się, liczy się w świecie? To jest pewnie kilka czy kilkanaście osób, ale decyduje jakość, nie ilość. Pytam w ten sposób także o pracę dydaktyczną w tej dziedzinie. Twoją i innych.
Tak, już od dłuższego czasu jestem profesorem emerytowanym. A wśród moich uczniów, mam na myśli głównie wypromowanych przeze mnie szesnastu doktorów, są również profesorowie, ale i kilkoro bardzo aktywnych, twórczych doktorów, głównie pań, piszących nie tylko na tematy literatury japońskiej, lecz także badających inne dziedziny kultury japońskiej. Jedni należą do zespołu Katedry Japonistyki na Wydziale Orientalistycznym Uniwersytetu Warszawskiego, a inni pracują w ośrodkach japonistycznych na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie i Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu.
Oczywiście, najdłuższą tradycją nauczania języka japońskiego szczyci się Uniwersytet Warszawski, niemal stuletnią, chociaż intensywne studia nad językiem i kulturą Japonii w Warszawie rozpoczęły się w sekcji japońskiej Katedry Sinologii Instytutu Orientalistycznego w latach pięćdziesiątych XX wieku, wkrótce po Festiwalu Młodzieży i Studentów, jeszcze przed wznowieniem w 1957 roku stosunków dyplomatycznych z Japonią. Wtedy byłem studentem sinologii, więc uczyłem się języka chińskiego, współczesnego i klasycznego, jak też dziejów Kraju Środka (Chūgoku) i literatury chińskiej. Jednocześnie realizowałem rozszerzony programem japonistyczny. Ponadto chyba od trzeciego roku obowiązywał również lektorat języka koreańskiego, prowadzony przez świetnego, pierwszego lektora z Korei Północnej, który zawiłości gramatyki koreańskiej wyjaśniał po japońsku.
Mówiąc o rozwoju japonistyki w Polsce, muszę wspomnieć o powstaniu japonistyki w Krakowie i Poznaniu. Był to rok 1986, gdy władze Uniwersytetu Jagiellońskiego zwróciły się do mnie o pomoc w przygotowaniu programu studiów japonistycznych, a do rektora UW – o zgodę na moją równoległą pracę na UJ, tzn. na prowadzenie zajęć i kierowanie krakowską młodą specjalnością.
I tak rozpoczęła się moja krakowska przygoda dydaktyczna, trwająca blisko dwadzieścia lat, na którą składały się cotygodniowe, piątkowe wyjazdy na wykłady, a po kilku latach również seminaria magisterskie. Nie zanotowałem, ilu magistrów wypromowałem, ale najważniejsze, że pod moim kierunkiem wykształciło się tam czworo doktorów, a dwie utalentowane panie pracują w obecnym Zakładzie Japonistyki i Sinologii jako adiunkci.
W tym samym czasie, tzn. w 1986 roku rektor UAM, profesor Jacek Fisiak (1936-2019), anglista i mój kolega z „Kickiego”, dowiedział się, że w Krakowie powstaje japonistyka, więc zdecydował utworzyć podobny kierunek studiów również w swojej uczelni. Na jego prośbę opracowałem program studiów japonistycznych, w którym językoznawstwo miało być główną dziedziną nauczania. Jednak po latach program poznański upodobnił się do warszawskiego, w którym wszystkie dziedziny kultury miały równe szanse, tzn. językoznawstwo, literatura, historia, religia, czy nawet sztuka Japonii.
Dzięki dynamicznemu rozwojowi trzech wspomnianych ośrodków i wykształceniu odpowiedniej kadry wykładowców rozpoczęto studia japonistyczne (od 2004 r.) również w Toruniu na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika, gdzie nauczanie języka japońskiego rozpoczęli fizycy w latach 90. XX wieku. O rozpoczęcie regularnych studiów nad językiem i kulturą Japonii zabiegał profesor Roman S. Ingarden (1920-2011), zafascynowany kulturą japońską podczas pobytu w Japonii. A ja przez wiele lat pomagałem tym dwu ośrodkom, recenzując prace doktorskie, habilitacyjne czy awanse profesorskie.
O wysokim poziomie fachowym, zwłaszcza językoznawczym absolwentów polskiej japonistyki świadczą również prace nad wielkim słownikiem japońsko-polskim, prowadzone przez Pracownię Leksykografii Polsko-Japońskiej Zakładu Językoznawstwa Ogólnego i Wschodnioazjatyckiego na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego.
Muszę jeszcze wspomnieć o moim drugim obszarze Wielkiej Przygody, a mianowicie o Korei, zwłaszcza że koreaniści nazwali mnie ojcem chrzestnym koreanistyki warszawskiej. Ale wyjaśnienie, jak do tego doszło, zajęłoby zbyt wiele czasu, dlatego odsyłam Czytelników tego wywiadu do eseju pt. Do Tokio przez Seul, opublikowanego w książce pt. Japońskie fascynacje. Eseje pisane na marginesie.
Czy jako profesor japonistyki, historyk i tłumacz literatury japońskiej jesteś człowiekiem spełnionym?
Tak, niewątpliwie, tak. Wbrew opiniom środowiska w latach 50. wybrałem najbardziej odpowiedni dla siebie kierunek studiów. A poza tym niezależnie od obciążeń nauką i pracą uniwersytecką nigdy nie rozstawałem się z literaturą światową, dzięki której łatwiej mi było pokonywać wszelkiego rodzaju przeszkody. Również łatwiej mi było przekładać z japońskiego na polski. Wydaje mi się, że żyłem jakby w dwu światach – w tym realnym, z licznymi ograniczeniami, i w tym drugim świecie, w którym nie czułem żadnych ograniczeń. Po prostu literatura była przygodą – jak zatytułował jedną ze swych książek Numano Mitsuyoshi (Tsumari, dokusho ha bōken da, Kōbunsha, 2017). I może też myślałem – myślę? – literaturą, tak jak Janusz Termer zatytułował swój zbiór esejów (Res Humana, 2019).
Od lat, jeśli nie od początku jesteś związany z fenomenem zachowania i przywracania pamięci o Witoldzie Hulewiczu, jako juror Nagród jego imienia i członek Kapituły, która je przyznaje. Pięć lat temu założyliśmy wspólnie Stowarzyszenie im. Witolda Hulewicza. Stało się ono organizatorem przyznawania tych Nagród i strażnikiem pamięci o ich patronie. Co Cię skłoniło do współdziałania z ludźmi, którzy postanowili zatroszczyć się o pamięć o tej postaci i w pewnym sensie kontynuować jej dzieło?
Myślę, że w znacznym stopniu zdecydowała o tym zarówno literatura, jak spotkanie z niezwykłym człowiekiem, który przed wielu laty przeprowadził ze mną wywiad. A stało się to po moim powrocie z Uniwersytetu Kansas (Lawrence), gdzie w 1986 roku przez semestr jesienny prowadziłem wykłady na temat kultury japońskiej. Od niego dowiedziałem się również najwięcej o Witoldzie Hulewiczu, którego nazwisko znalem od dość dawna, ponieważ w okresie licealnym przeczytałem powieść pt. Przybłęda Boży. Czyn i człowiek, która przez dziesięciolecia pozostała w mojej pamięci.
A w minionych miesiącach żyłem w świecie wielkiej opowieści, w reportażowej narracji o majorze Sucharskim i jego drodze do Westerplatte, od Klątwy i cudu, przez Tajemną broń, aż do Bohatera wielkiej wojny, opisane przez niestrudzonego poszukiwacza prawdy, Romualda Karasia.
Teraz myślę, że wspomnianych bohaterów coś łączy: Przybłędy Bożego, Majora Sucharskiego i Witolda Hulewicza. Łączy ich cień bohatera przegranego, a może nawet tragicznego. Takich bohaterów Japończycy darzą tak wielką sympatią, że nawet nie dostrzegają ich wad, a wręcz przeciwnie – otaczają kultem. Niewątpliwie Witold Hulewicz jest postacią tragiczną, Ale Beethoven? Czy Sucharski? Jednak, co czuł kompozytor, który tracił słuch? Albo co przeżywa dowódca, który musi poddać się lub walczyć do ostatniej kropli krwi, a tym samym dokonać wyboru między życiem a śmiercią swoich żołnierzy? A w końcu kim staje się bohater, któremu odbiera się jego prawdę i honor?
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Jerzy Biernacki

Japońska literatura w Polsce
W połowie października 2020 roku profesor Romuald Huszcza przywiózł dla mnie egzemplarz książki pt. W kręgu Yukiguni. Język i sztuka pisarska Kawabaty Yasunariego, zredagowanej przez japonistów Romualda Huszczę, Katarzynę Sonennberg-Musiał i Aleksandrę Szczechlę, a opublikowaną przez Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego. Książkę dedykowano pamięci Donalda Keene’a (1922-2019), amerykańskiego japonisty, literaturoznawcy, tłumacza i najwybitniejszego promotora literatury japońskiej na świecie. Z Donaldem Keenem w Krakowie spędziłem kilka dni po Jego wykładzie dla japonistów Uniwersytetu Warszawskiego w maju 1981 roku.

Książka w Kręgu Yukiguni składa się z dwunastu artykułów wnikliwie analizujących twórczość Kawabaty, laureata Nagrody Literackiej Nobla (1968 ), przyznanej japońskiemu pisarzowi po raz pierwszy. Zaczynem tej publikacji było jubileuszowe kolokwium literackie, którym w 2017 roku uczczono trzydziestolecie powstania Zakładu Japonistyki i Sinologii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Wówczas była to również osiemdziesiąta rocznica pierwszego kompletnego wydania powieści Kraina śniegu (jap. Yukiguni), opublikowanej w Polsce w przekładzie Wiesława Kotańskiego.
W „Słowie wstępnym” trójki redaktorów przywołano cytat z mojego eseju, opublikowanego w „Roczniku Literackim” z roku 1969. Jego początkowy fragment określa „niezwykle trafnie pozycję Kawabaty w japońskiej tradycji literackiej” (s.11). A początek brzmi następująco: „Kawabata jest poetą nostalgii – niemal elegijnej tęsknoty – za przejawami „piękna japońskiego”. Jest ponadto wielkim kontynuatorem literackiej i filozoficznej tradycji japońskiej ukształtowanej w procesie asymilacji buddyzmu. Zarówno styl jego pisarstwa, jak i eksponowanej w dziełach wartości estetyczne mieszczą się w ramach dobrze pojętego tradycyjnego pisarstwa japońskiego…”.
Wśród autorów artykułów są przede wszystkim wykładowcy języka i kultury japońskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim. I tak Sonoyama Senri pisze po japońsku (pozostałe artykuły są po polsku) na temat rozważań Kawabaty poświęconych pierwszemu japońskiemu opowiadaniu O zbieraczu bambusu (X w.). Katarzyna Sonnenberg w Oczami umierającego. Śmierć w miniaturach Kawabaty Yasunariego analizuje esej Matsugo no me (Oczy umierającego / Oczy u kresu życia) Kawabaty. Aleksandra Szczechla w Grze z bohaterem i czytelnikiem interpretuje ostatnie powieści Kawabaty, tzn. Piękno i smutek oraz Stara stolica. Adam Bednarczyk (obecnie pracuje w Toruniu) zajmuje się geopolityką Yukiguni.
Natomiast Romuald Huszcza, Katarzyna Sonnenberg i Jarosław A. Pietrow w eseju Tysiąc żurawi – bohater w labiryncie reinkarnacji miłości koncentrują się na historycznoliterackich związkach powieści Tysiąc żurawi (pol. wyd. PIW, 1987). Dariusz Głuch zajmuje się interpretacją partii dialogowych Krainy śniegu, a Jarosław A. Pietrow w obszernym analitycznym studium pisze o dialogowych kreacjach postaci w polskim przekładzie tej powieści. Bartosz T. Wojciechowski „przygląda się” – jak pisze – sposobowi oddawania wyrażeń modalnych w przekładzie literackim powieści Głos góry.
Natomiast Romuald Huszcza w bardzo drobiazgowym, wnikliwym studium (s. 251-309) pt. Oczami bohatera. Liryczność narracji w Yukiguni pisze: „Mówienie o narracji w Yukiguni, powieści uznawanej za najwybitniejsze dzieło Kawabaty Yasunariego, nie jest zadaniem łatwym, gdyż przychodzi nam, poza samą analizą konstrukcji powieści, porównywać ze sobą także dwa odmienne fundamenty światopoglądowe i estetyczne tego utworu. Pierwszym z nich jest ukształtowanie tradycji literackiej Japonii, w której głęboko refleksyjna proza artystyczna praktykowana była przez wielu pisarzy wcześniejszych i współczesnych Kawabacie. Drugim fundamentem jest obecna co najmniej od końca XIX stulecia literacka gnoza rzeczywistości, adaptowana pod wpływem literatury umownie rozumianego Zachodu”.
O tym pierwszym fundamencie mówił Kawabata Yasunari w wykładzie wygłoszonym w Sztokholmie po ceremonii wręczenia Literackiej Nagrody Nobla 10 grudnia 1968. Omówienie tego niezwykłego wykładu przedstawiam w początkowej części tej książki, w eseju zatytułowanym Japońskość piękna – piękno japońskości.
To niemal oczywiste, że wszystko co tworzymy – nawet najbardziej oryginalne dzieła – zawsze podlega kształtowaniu przez dorobek minionych wieków. Przyjrzyjmy się więc tradycji studiów japonistycznych w Polsce, aby przypomnieć, jak Polacy uczyli się zjawiska zwanego Japonią, a przede w wszystkim, jak poznawali piśmiennictwo kraju znajdującego się na krańcu Azji, na której obrzeżach znajduje się wyspa Sachalin, może nawet częściej wspominana – oczywiście, mówię o przełomie wieków XIX i XX – ze względu na trafiających tam zesłańców syberyjskich.

Najwcześniejsze przekłady na język polski
W roku 1896 ukazała się przeróbka japońskiej powieści historycznej Wierni do śmierci (Iroha-bunko) XIX-wiecznego autora Tamenagi Shunsuia. O trzy lata poprzedziły ją przekłady i omówienia Juliana Adolfa Święcickiego w Dziejach literatury powszechnej (t. 2, 1883). Opracował on również Historię literatury chińskiej i japońskiej (1901).
Na początku wieku Jan August Kisielewski ogłosił szkic O teatrze japońskim (1902). Zainteresowanie Japonią wydatnie wzrosło jednak dopiero po wojnie japońsko-rosyjskiej. Wydane zostały m.in. powieść Namiko (1905, Hototogisu) Tokutomiego Roki oraz jeden akt dramatu historycznego Terakoja albo szkoła wiejska (wystawienie 1904, wydanie 1905), wyjęty ze sztuki Sugawara-denju-tenarai kagami (Zwierciadło wzorów kaligrafii rodu Sugawara, 1746) Takedy Izumo i innych autorów.
Antoni Lange na podstawie wierszy japońskich pochodzących ze zbioru Shintai-shisho (Wybór poezji w nowym stylu, 1882) wydał tomik Sintaisisho. Poeci nowojapońscy (1908). Remigiusz Kwiatkowski opublikował szkic Literatura japońska (1908), a następnie wydał Chiakunin-Izczu. Antologia stu poetów japońskich (1913) – wybór z antologii Ogura-hyakunin-isshu (Po jednym wierszu od stu poetów).
Takie były początki wydań polskich literatury japońskiej, pochodzących z tłumaczeń z różnych przekładów europejskich.
W tym samym okresie dużą rolę w popularyzacji kultury japońskiej odegrały książki Lafcadio Hearna: Kokoro (1906), Lotos (1909), Gejsza (1923), Wiadomości niesamowite i upiorne (1924), Japonia (1925) oraz Okakury Kakuzō – Księga herbaty (1904) i Przebudzenie się Japonii (1905).
Pisarze polscy również sięgali po wątki japońskie, m.in. Władysław Stanisław Reymont napisał bajkę Komurasaki (1903), a Władysław Umiński W krainie Wschodzącego Słońca (1911). Wacław Sieroszewski, były zesłaniec syberyjski, który w 1903 roku odwiedził Hokkaidō i centralną Japonię, później wydał Z fali na falę (1910), Beniowskiego (1916), Miłość samuraja (1926) i inne utwory, w których powracał do doświadczeń syberyjskich i japońskich.
Ukazywały się też bajki i baśnie japońskie, m.in. w opracowaniu Marii Juszkiewiczowej. Wydana została powieść społeczno-obyczajowa Futabateia Shimeia Ster na lewo (1925, Sono omokage). Podsumowaniem zainteresowań literaturą japońską przed drugą wojną światową stał się Zarys historii literatury japońskiej, ilustrowany przekładami w opracowaniu Bogdana Richtera w Wielkiej literaturze powszechnej (t. 1, 1930). Pierwsze przekłady z oryginału japońskiego, choć o niewielkim zasięgu czytelniczym, pojawiły się dzięki otwarciu w roku 1919 lektoratu języka japońskiego w Uniwersytecie Warszawskim. Pionierem był Bogdan Richter, absolwent Uniwersytetu Lipskiego. Niemały wkład w nauczanie języka japońskiego w Warszawie wnieśli też bracia Czesław i Mieczysław Miszkiewiczowie.
Po przerwie wojennej – prócz wznowień powieści Wacława Sieroszewskiego – wydano kilka utworów głównie poświęconych życiu warstw niższych, przełożonych pośrednio z języków europejskich. Były to powieści Poławiacze krabów (1950, Kani kōsen, Kobayashi Takiji), Ciche góry (1953, Shizuka-naru yamayama, Tokunaga Sunao), Koniec samuraja (1957, Samurai no matsuei, Serizawa Kōjirō), Strefa próżni (1957, Shinkū-chitai, Noma Hiroshi), Irys (zbiór opowiadań japońskich, I960). Pod koniec tego etapu wydano Ognie polne (1959, Nobi, Ōoka Shōhei) w tłumaczeniu częściowo z oryginału pióra Antoniego Ślósarczyka.
W drugim etapie powojennym dobór dzieł tłumaczonych był odmienny – decydowała zasada wartości artystycznej. Rezygnowano też z przekładów pośrednich, choć zdarzało się to nadal. Nowy okres zapoczątkowała antologia literatury klasycznej Wiesława Kotańskiego Dziesięć tysięcy liści (1961), faktycznego twórcy japonistyki polskiej, który w następnych latach wydał komentowany przekład Po deszczu przy księżycu (1968, Ugetsu-monogatari, Ueda Akinari), Krainę śniegu (1964, Yukiguni, Kawabata Yasunari), a dwadzieścia lat później ukończył monumentalny przekład Kojiki, czyli księga dawnych wydań (1986).
Przyznanie Literackiej Nagrody Nobla Kawabacie umocni tendencję wykształconą w Polsce, a mianowicie wybór dzieł najlepszych pod względem artystycznym i tłumaczenie ich z oryginału. Mikołaj Melanowicz po debiucie przekładowym w 1963 roku (Kappy, Akutagawa Ryūnosuke) wydał m.in. Kobietę z wydm (1968, Suna-no onna, Abe Kōbō) oraz powieści i opowiadania Tanizakiego Jun’ichirō (Ashikari, Shunkinshō, Yume-no ukihashi).

Po ukazaniu się w Polsce w 1972 roku Dziennika szalonego starca (Fūten-rōjin-nikki) i Niektórzy wolą pokrzywy (Tade-kuu mushi) Tanizakiego Jarosław Iwaszkiewicz napisał: ,,Niektórzy wolą pokrzywy jest łatwiejsze, pełniejsze barwy, przejrzystsze od pierwszego opowiadania. Ale jego waga jest mniejsza niż wstrząsającego Dziennika. Chyba ten Dziennik należy uważać za jedno z najwybitniejszych dzieł literatury współczesnej. Po tych powieściach japońskich każdy inny romans wydaje się sztuczny i pełen niepotrzebnych szczegółów. Oddawanie rzeczywistości za pomocą paru sugestywnych linii jest więc nie tylko cechą malarstwa japońskiego. Japońska proza powieściowa ma w sobie bardzo dużo z tego malarstwa. To jest ten szczegół narodowy na ogólnoludzkim schemacie” (Starość po japońsku, „Życie Warszawy”, 1972, nr 283).
Jarosław Iwaszkiewicz nie był jedynym pisarzem przyznającym dziełom Tanizakiego najwyższą ocenę. Nikt chyba – może oprócz Abe Kōbō za Kobietę z wydm – nie zyskał tak dużego uznania u polskich krytyków. Ani światowej sławy pisarz Natsume Sōseki, autor Sedna rzeczy (1973, Kokoro) i Jestem kotem (1978, Wagahai-wa neko-de aru), ani Ōe Kenzaburō, ceniony przede wszystkim przez krytyków o guście wielce wyrafinowanym, autor znany w Polsce z Futbola ery Manen (1979, Man’en-gannen-no futtobōru), Zdobyczy (1972, Shiiku) w tomie Cień wschodzącego słońca, z Hojności umarłych (1986, Shisha-no ogori) w tomie opowiadań Tydzień świętego mozołu – powyższe w przekładzie Melanowicza – a także ze Sprawy osobistej (1974, Kojinteki-na taiken), przełożonej z angielskiego. Jednak wielu czytelników umiało trafnie ocenić dzieła noblisty z 1994 roku, znajdując w nich potwierdzenie własnej tożsamości, czy wątki służące obronie podstawowych wartości humanistycznych.
Ważne miejsce w polskiej kulturze literackiej przypadło Endō Shūsaku, autorowi Milczenia (1971, Chinmoku), Morza i trucizny (1974, Umi-to dokuyaku) w tłumaczeniu Izabeli Denysenko, a także Samuraja (1986, Samurai) i Głębokiej rzeki (1994, Fukai kawa) w tłumaczeniu Melanowicza. Endō stał się pisarzem poczytnym dzięki prostocie ekspresji i tematyce dzieł, w których budziła zainteresowanie konfrontacja kultur – japońskiej i europejskiej. Ze zrozumieniem, i być może wzruszeniem, przyjmowano moralistyczne przesłania pisarza.
Temat tragedii Hiroshimy przedstawiła polskim czytelnikom powieść Czarny deszcz (1971, Kuroi ame, Ibuse Masuji) i opowiadanie Kwiaty lata (1972, Natsu-no hana, Hara Tarniki). Bieda powojenna jest tematem Japońskiej opery za trzy grosze (z niem. 1973, Kaiko Takeshi), a problemy młodzieży w okresie stabilizacji ekonomicznej tematem powieści Koniec święta (1977, Matsuri-no shinu hi, Nakazono Eisuke) – przekład Krystyny Okazaki. Warto też wspomnieć o Dziwnej historii o upiorach z latarnią w kształcie piwonii (1981, Kaidan-botan-dōrō, San’yūtei Enchō) i o powieści Nazywano ją En (1985, En-to iu onna, Ōhara Tomie) – obie spolszczone przez Zdzisława Reszelewskiego.
Pożyteczną rolę pełniły antologie literackie. W 1960 roku ukazał się wybór opowiadań powojennych Irys, tłumaczonych zapewne z angielskiego i francuskiego, a w 1972 roku – Cień wschodzącego słońca, zawierający opowiadania takich pisarzy jak: Ōe Kenzaburō, Umezaki Haruo, Hara Tarniki, Hayashi Fumiko, Ibuse Masuji. Natomiast Tydzień świętego mozołu. Opowiadania japońskie 1945-1975 (1986) zawiera utwory 21 pisarzy – oprócz Kuroiego Senjiego, autora tytułowego opowiadania (Seisangyō-shūkan). W tym tomie autor wyboru Mikołaj Melanowicz uwzględnił głównie pisarzy uznanych przez czytelników i krytyków japońskich oraz zagranicznych. Należy do nich: Abe Kōbō, Dazai Osamu, Endō Shūsaku, Fukazawa Shichirō, Hirabayashi Taiko, Inoue Yasushi, Kaikō Takeshi, Kawabata Yasunari, Kita Morio, Kojima Nobuo, Mishima Yukio, Nagai Kafū, Noma Hiroshi, Nosaka Akiyuki, Ōe Kenzaburō, Sakaguchi Ango, Tachihara Masaaki, Tanizaki Jun’ichirō, Yoshiyuki Junnosuke i Yasuoka Shōtarō.
Z poezji japońskiej najbardziej znane są haiku, których popularyzacja wśród poetów polskich nastąpiła po wydaniu antologii Haiku (1983) w przekładzie Agnieszki Żuławskiej-Umedy, z posłowiem Melanowicza. Wspomnieć też należy tomik Poezja starojapońska. Pieśni (1984). Poezja współczesna nie jest szerzej znana w Polsce, mimo ukazania się obszernej antologii Wiśnie rozkwitłe pośród zimy (1992) w przekładzie Adachi Kazuko i opracowaniu Wiesława Kotańskiego oraz Tadeusza Śliwiaka.
Należy wspomnieć o dramacie japońskim. Z dziedziny dramatu nō Jadwiga Rodowicz przełożyła i wydała Pięć wcieleń kobiety w teatrze nō (1993). Spośród współczesnych sztuk prezentowano To ja jestem duchem (tłum. Stanisław Janicki i Kudō Yukio, ,,Dialog, 1972) Abe Kōbō, Madame de Sade (Sado-kōshaku-fujin, w tłum. jw., „Literatura na Świecie”, 1984, wystawienie w Teatrze Ateneum, 1988-89 i TVP), a także wybrane sztuki z Współczesnych dramatów nō (Kindai-nōgakushū) Mishimy Yukio (Mała Scena Teatru Współczesnego – lata 60., Teatr Stary w Krakowie – 1995, TVP). Wieczorny żuraw (Yūzuru) Kinoshity Junjiego wystawił Teatr Buffo (1988, kilkakrotna emisja w TVP), a opublikowała ,,Literatura na Świecie”. Ponadto Teatr Toruński wystawił w latach 1985-1986 adaptację Kobiety z wydm, której nową próbę inscenizacji podjął Teatr Stary w Krakowie (1992).
W latach 90., a więc w nowych warunkach gospodarki rynkowej i nasycenia księgarń literaturą amerykańską, znacznie pogorszyły się warunki popularyzacji literatury japońskiej. Przypomnijmy, że w latach 60. i 70. proza japońska należała do najlepiej sprzedających się książek, niekiedy rywalizowała z niezwykle już w Polsce popularną literaturą iberoamerykańską, hiszpańską i portugalską. Kobietę z wydm w trzech wydaniach sprzedano wtedy w 110 tys. egzemplarzy. Na progu wielkiej reformy gospodarczej w Polsce Zatonięcie Japonii (tłum. M. Melanowicz, 1989) Komatsu Sakyō wydano i sprzedano w 80 tys. egzemplarzy.
W latach 90. XX wieku systematycznie przybywało dobrze wykształconych japonistów, którzy mieli i mają szczęście studiować również w Japonii. Dzięki temu wzrosła liczba tłumaczy – lub potencjalnych tłumaczy – ale zapotrzebowanie wydawców na japońskie książki jest żenująco małe, a przy tym – zawsze łączone z żądaniem dotacji na pokrycie części kosztów wydawniczych. Mimo wspomnianych trudności, kilka przedsięwzięć tego okresu zasługuje na wyróżnienie. Należy do nich seria Biblioteka Japońska (Wydawnictwo Wilga), w której ukazały się wznowienia Dziennika szalonego starca, Kobiety z wydm, Futbolu ery Manen (jedyna publikowana w Polsce książka z okazji Literackiej Nagrody Nobla Ōe), a także nowe przekłady: Czwarta epoka (Daiyon-kanpyōki), Schadzka (Mikkai), antologia opowiadań, dramatów i eseju Urwisko czasu Abe Kōbō. Wydano od dawna oczekiwaną Złotą pagodę (Kinkakuji) Mishimy Yukio w tłumaczeniu Anny Zielińskiej-Elliott, która debiutowała w tej serii Przygodą z owcą głośnego w świecie pisarza młodszego pokolenia Murakamiego Harukiego. Nowatorską jego powieść Koniec świata i hard – boild wonderland przełożyła również absolwentka japonistyki warszawskiej Anna Horikoshi.
Wreszcie w 1998 roku doczekał się wyboru opowiadań Akutagawa Ryūnosuke – Fundacja im. Takashimy opublikowała w wydawnictwie akademickim Dialog tom Życie szaleńca. Równocześnie ukazał się pierwszy w Polsce wybór dramatów japońskich Moi bitelsi. Zawiera on sztuki Pani Aoi w tłumaczeniu Henryka Lipszyca, Drzewo tropików Mishimy w przekładzie Beaty Kubiak Ho-Chi i Jana Filipka, Słoń i Dziewczynka z zapałkami Betsuyaku Minoru w przekładzie Estery Żeromskiej i Pustą parcelę Ōty Shōgo przełożoną przez Jadwigę Rodowicz i Ōkubo Chizuru.
W czasopiśmie poświęconym cywilizacji japońskiej „Japonica”, wydawanym przez Zakład Japonistyki i Koreanistyki Uniwersytetu Warszawskiego, ukazują się również przekłady i eseje o literaturze. Na przykład w numerze 9 z 1998 roku możemy znaleźć: Zapiski z drzemki (Utatane-no ki) autorstwa Abutsu-ni w tłumaczeniu Iwony Kordzińskiej-Nawrockiej, Mój indywidualizm i fragment Botchan Natsume Sōsekiego w tłumaczeniu Małgorzaty Bilnej i rozdział z Sanshirō tego samego autora w tłumaczeniu Moniki Szychulskiej.
Wśród debiutów literackich w są eseje Joanny Wolskiej Elegancja – między rzeczywistością a fikcją „Haru-no yuki” Mishimy, oraz Katarzyny Turczynowicz – Inoue Yasushi i „Kroniką mojej matki”. Przykładowo wymienione nazwiska reprezentują znacznie liczniejsze grono młodych japonistów, wykształconych w Warszawie, Krakowie i Poznaniu, którym powierzamy coraz większe obszary bogatej japońskiej literatury.
Mikołaj Melanowicz
Część druga tekstu powstała w 1999 roku z okazji nawiązania stosunków dyplomatycznych między Polską i Japonią
Jubileusz Mistrza

Profesor Mikołaj Melanowicz urodził się 10 września 1935 roku w Piszczacu niedaleko Białej Podlaskiej. Jego dzieciństwo przypadło na okres drugiej wojny światowej, która – pomimo swego okrucieństwa – pozwalała marzyć, nawet o tak odległym świecie, jakim była Japonia. Decyzję o pójściu na studia filologiczne, aby uczyć się chińskiego i japońskiego, Mikołaj Melanowicz podjął, kiedy jeszcze uczęszczał do Liceum Pedagogicznego w Lubomierzu na Dolnym Śląsku. Po ukończeniu „Kuźnicy Lubomierskiej” w 1954 roku rozpoczął studia w Instytucie Orientalistycznym Uniwersytetu Warszawskiego. Początkowo studiował sinologię (przez krótki czas również polonistykę), choć ostatecznie zdecydował się na japonistykę…

Cały tekst artykułu Adama Bednarczyka do ściągnięcia:
