Prandota

Mirosław Prandota

Mirosław Prandota, fot. © Radio Wnet

Winnetou jako wróg klasowy

 

Jest lipiec 1954 roku. Mam 15 lat i sześć miesięcy, niedawno ukończyłem X klasę liceum, a od początku wakacji przebywam na dwumiesięcznym obozie sportowym. Niedawno zjadłem obiad, teraz siedzę w pokoju i czytam książkę. Za godzinę odbędzie się dwugodzinny wykład na temat przewagi socjalizmu nad kapitalizmem, później trzeba zaliczyć trening popołudniowy, bo pierwszy był po śniadaniu i tak to leci. Czytam sensacyjny western amerykańskiego autora Maxa Branda Ludzie bez trwogi, wczoraj zakończyłem lekturę Skarbu w Srebrnym Jeziorze Karola Maya, mam na rozkładzie kilka innych książek tego autora z nieśmiertelnym Winnetou w roli głównej. No cóż? Jedni się opalają, drudzy czytają, jeżeli oczywiście jest coś do czytania.

 

Obóz ma charakter ogólnopolski, zakwalifikowało się nań około dwie setki uczniów z całego kraju w wieku 15-20 lat. Tak duża rozpiętość wieku wynikała stąd, że uczniowie w różnym czasie rozpoczynali naukę w szkołach średnich, były też osoby, które najpierw uczęszczały do zawodówki, kończyły je, a następnie rozpoczynały naukę w liceum od początku. Każdy z nas miał tam jakieś osiągnięcia sportowe na koncie, jacyś trenerzy prognozowali nam sukcesy w bliższej i dalszej przyszłości, co z czasem nawet się sprawdzało, bo wielu spośród tych wybrańców brylowało później na mistrzostwach Polski i Europy.

 

Nowa Huta jako przygoda

 

Organizatorzy nie dawali nam wytchnienia na dłużej niż dwie, trzy godziny dziennie. Jak już nie dało się gonić, skakać, fikać na drążku, to w ramach szczególnie pojmowanej relaksacji trzeba było odsiedzieć swoje na popołudniowym wykładzie. Tego dnia zapowiedziano przyjazd druha Kazimierza K., popularnego harcerza nowej generacji, znanego z rewolucyjnej postawy wobec Karola Maya – autora książek ubóstwianych przez całą młodzież. I nie tylko ubóstwianych, ale wręcz obowiązkowych. Nieprzeczytanie „Winnetou” stawiało młodego człowieka w rzędzie najgorszych ciemniaków i groziło powszechnym ostracyzmem. Obciach absolutny!

 

A teraz miało się odbyć spotkanie z druhem Kazimierzem, który próbował odwrócić wszystko do góry nogami. Pamiętaliśmy jego nazwisko z tygodnika „Dookoła Świata”, który ukazał się z początkiem roku 1954. Wydawcą był Zarząd Główny Związku Młodzieży Polskiej. To właśnie w pierwszym numerze tego magazynu dał o sobie znać druh Kazimierz i od razu awansował na naszego wroga numer jeden. Tak prezentował tam naszego ulubionego pisarza: „Powieści Karola Maya są zakłamane od początku do końca – ten kiepski koniokrad, odsiadując karę w bawarskich więzieniach, nigdy nie widział krain przez siebie opisywanych, nie był ani w Ameryce, ani w Azji, ani w Afryce. I powiem wam tutaj coś jeszcze: wielką, pyszną przygodę możecie spotkać we własnym kraju. A czytaliście Jak hartowała się stal? Życie Pawła Korczagina nie było mniej piękne i pełne przygód dlatego tylko, że toczyło się w jego własnej ojczyźnie. Stawianie nowego miasta, takiej Nowej Huty jest przygodą, o której za parę lat młodzi w Ameryce czytać będą ze wzruszeniem”.

 

Towarzysz piętnastolatek

 

Kiedy tak siedzę i myślę o tym, gdzie Karol May nie był i co „bezprawnie” opisał, nagle drzwi otwierają się, wchodzi trzydziestoletni mężczyzna, uśmiecha się, informuje, że nazywa się Kazimierz K. i że niebawem wygłosi wykład o szczęśliwym życiu ludzi radzieckich w komunistycznej rzeczywistości. Wykazałem uprzejme zainteresowanie, zapewniłem, że chętnie posłucham prelekcji o tych szczęśliwcach, a wtedy on zwrócił uwagę na książkę leżącą na stole.

– Co wy czytacie, towarzyszu? – zapytał oficjalnym tonem i wziął książkę do rąk.

Zrozumiałem, że gdy taki ważny gość zwraca się do piętnastoletniego chłopaka per „towarzyszu”, oznacza to, że próbuje go w ten sposób dowartościować. No więc poczułem się jak prawdziwy „towarzysz” i zameldowałem, że moi ulubieni autorzy to Henryk Sienkiewicz i Karol May.

– Sienkiewicz i May w jednej parze? – zawołał z niewiarą w głosie. – Towarzyszu, czy to nie jest jakaś prowokacja polityczna?

 

Zerwał się z miejsca oświadczając, że zaraz przyniesie mi odpowiednia lekturę, która wzmocni mój kręgosłup polityczny. Kręgosłup miałem akurat mocny, czego dowodem były wykonywane przeze mnie karkołomne ćwiczenia na drążku, ale po deklaracji druha Kazimierza nabrałem nawet nadziei, że gdy mój kręgosłup stanie się polityczny, wykręcę na drążku olbrzyma jednorącz, czym zadziwię cały świat, bo jeszcze takiego nie było.

W kilka minut później druh Kazimierz z tryumfującą miną położył na stole dość grube dzieło w ciemnoniebieskim kolorze. Błyszczało to elegancją jakby wyszło prosto z maszyny drukarskiej.

– To jest lektura specjalnie dla was, kolego – zapewnił tonem dość arbitralnym.

Byłem „towarzyszem”, zdegradował mnie do „kolegi”, prawdopodobnie abym odczuł karę za tego Karola Maya. Niech tam! Przeczytałem tytuł: Historia Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii Bolszewików. Reprezentacyjne dzieło epoki.

 

Szybko przerzuciłem kartki, nietrudno było zorientować się, że nie ma tam ani Kmicica, ani Winnetou, być może jest Kazimierz K., ale trzeba to jeszcze zweryfikować. 

Kazimierz K. zapowiedział, że jeżeli uda mu się jeszcze kiedyś odwiedzić obozowisko, wtedy przedyskutuje ze mną niektóre tezy zawarte w tym ciekawym dziele.

 

Ciężki ogryzek

 

Przez kilka dni zastanawiałem się, jak pogodzić amerykańskiego autora westernów z bolszewikami, aż w końcu podjąłem ryzykowną decyzję. Mianowicie z darowanej przez Kazimierza K. książki wyrwałem cały środek i między ciemnoniebieskie okładki dokładnie wkleiłem Ludzi bez trwogi. Nowa edycja wyglądała nieźle, przynajmniej z wierzchu. Książka leżała na stoliku przy moim łóżku, koledzy rzucali tylko okiem na okładkę i już nie ryzykowali zajrzenia do środka, a wśród wychowawców miałem opinię dobrze przygotowanego aktywisty, a nawet wzorca socjalistycznego sportowca, który nie tylko biega i skacze, ale również socjalistycznie myśli.

 

Któregoś dnia, podczas poobiedniej prelekcji o wyższości gospodarki ZSRR nad gospodarką USA siedziałem w ostatnim rzędzie i czytałem jakąś interesująca książkę gryząc dyskretnie duże jabłko, bo akurat papierówki obrodziły w okolicy, a ja miałem na nie apetyt o każdej porze.

 

Gdy został tylko ogryzek, też duży, rzuciłem okiem na prelegenta i biorąc mocny zamach usiłowałem wyrzucić ogryzek przez okno. Nie było to grzeczne, ale akurat taki pomysł przyszedł mi do głowy. Niestety, pomysł nie wypalił. Kolega siedzący obok mnie, widząc mój zamiar, stuknął mnie mocno w łokieć, starając się zahamować ruch.

Nie był to mój najlepszy dzień na obozie. Ogryzek, zamiast wylecieć przez okno, zmienił kierunek i trafił w oszklony portret wiszący na centralnej ścianie. Jakoś tak się złożyło, że ten portret był słabo umocowany albo wisiał zbyt płytko na gwoździu, w każdym razie spadł i rozbił się z hukiem na podłodze. Był to portret Lenina, podobno wiecznie żywego, tyle że za szkłem.

 

Poszukiwany wróg klasowy

 

Był to oczywiście przypadek, ale komisja dyscyplinarna, która zebrała się jeszcze tego samego dnia, ustaliła, że jestem wrogiem klasowym, sabotażystą, który celowo zniszczył portret Lenina w momencie, kiedy prelegent wygłaszał pean na cześć leninowskiej gospodarki. Nie chcieli uwierzyć w przypadek, ale widocznie uznali, że nadaję się do ideologicznej regeneracji, bo mnie nie wyrzucili. Za to podczas kolejnych prelekcji mówiło się głównie o wrogach klasowych, wszyscy oglądali się na mnie w kulminacyjnych momentach, a wkrótce zapowiedziano, że w najbliższym czasie przyjedzie druh Kazimierz, który rozstrzygnie, jaka jest moja prawdziwa orientacja polityczna.

 

Kiedy tylko przyjechał, od razu przywitał się ze mną, powiedział, że wie o wszystkim, ale sprawę da się załagodzić. Wystarczy, że w czasie wyznaczonym na prelekcję ja wygłoszę publicznie krótką samokrytykę i będzie dobrze. Zanosiło się więc na to, że sprawę mam z głowy.

 

Nareszcie konferencja. Wszyscy zajęli miejsca na sali, czekamy na Kazimierza K. Wreszcie jest! Ustawiłem się w miejscu, które zwykle zajmowali prelegenci usiłujący nawrócić młodzież na prawdziwą wiarę, obok mnie stanął druh Kazimierz i uniósł w górę ciemnoniebieską książkę. Widocznie wdepnął najpierw do mojej sali i zabrał ją z szafki nocnej.

– Towarzysze! – zaczął tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Posądzacie najmłodszego uczestnika obozu o jakiś sabotaż, a ten kolega jest już od dawna wierny socjalistycznym ideałom. Ta książka leży u niego w pokoju i stanowi najlepszy dowód na jego wiarygodność.

Nagle zaczął gwałtownie potrząsać książką, aby obrazowo przedstawić dowód na to, co przed chwilą powiedział. A ja już wiedziałem, co się za chwilę stanie.

No i stało się. Puścił klej, z bolszewickiej okładki wyleciał amerykański western…

 

Długo trwało, zanim druh Kazimierz odezwał się powtórnie. Proszę sobie wyobrazić, że całą sprawę obrócił w żart. Oczywiście na tyle, na ile mógł sobie pozwolić. A ponieważ długi turnus już się kończył, więc druh życzył mi sukcesów w sporcie i wyraził nadzieję, że do tej historii wróci dyrektor mojej szkoły.

 

Samokrytyka na każdą okazję

 

Aby skrócić ten wątek, dodam tylko, że już podczas pierwszego apelu na początku roku szkolnego dyrektor ogłosił, co wydarzyło się na obozie z moim udziałem w roli głównej i nakazał mi przygotowanie samokrytyki. Wspomnę tylko, że w tamtych latach samokrytykę wygłaszało się częściej niż „Ojcze nasz”, a ZMP był pod tym względem bardziej represyjny niż partia rządząca. Jak nietrudno się domyślić, samokrytyka była czymś w rodzaju aktu pokory wobec nadzorującej instytucji.

 

Powstał więc problem. Gwiazda szkolnego sportu, a na dodatek przedmiot podziwu ze strony najładniejszych dziewcząt ma się publicznie ukorzyć. Rany boskie! Jak to zrobić, żeby nie wyjść nagle na ciamajdę? A zrobić trzeba, bo nad głową wisiała groźba wywalenia ze szkoły.

 

W ciągu dwóch dni napisałem samokrytykę… wierszem. Trzynastozgłoskowcem jak Mickiewicz Pana Tadeusza.

Tamtego roku jednak pech mnie nie odstępował. Okazało się bowiem, że na „uroczystość” wygłaszania przeze mnie samokrytyki przyjechał przedstawiciel Zarządu Głównego ZMP.

 

Proszę sobie wyobrazić, co się dzieje. Cała szkoła stoi na boisku szkolnym w karnym szeregu, z boku dyrektor obok tego bubka z Zarządu Głównego, a w środku ja z zapisaną kartką papieru.

Przystępuję do czytania – zaczynają się pierwsze uśmiechy. Dyrektor nie reaguje, widocznie zamyślił się, bubek też nic nie mówi, a ja walę klasycznym trzynastozgłoskowcem z wyraźnie akcentowaną cezurą. Już nikt się nie uśmiecha. Wprost przeciwnie – cała szkoła ryczy ze śmiechu…

 

Doczekałem się wszystkiego najgorszego. Na wniosek przedstawiciela Zarządu Głównego ZMP zostałem, jako wróg ludu, usunięty ze szkoły. Z klasy maturalnej! Na pociechę zaproponowano mi miejsce w zawodówce, w której uczono na tokarza i frezera. Od pierwszej klasy do trzeciej. W tamtym czasie była to degradacja społeczna.

Moja matka jak to matka. Rozpoczęła kolędowanie w Ministerstwie Oświaty. Przychodziła tam dzień w dzień, wyszukując urzędników, którzy wsparliby ją w dziele przywrócenia mnie do nauki w liceum. Po dwóch tygodniach uprawiania takiej partyzantki urzędnicy, widocznie już zmęczeni i znudzeni prośbami matki, przywrócili mi prawa ucznia liceum. A szkoda, bo gdybym ukończył zawodówkę, dzisiaj byłby ze mnie panisko!

 

Druh Kazimierz redivivus

 

Lata mijały. W roku 1984 zostałem kierownikiem działu reportażu w tygodniku „Odrodzenie”. Gdy pojawiłem się na pierwszym kolegium redakcyjnym, naprzeciw siebie ujrzałem… druha Kazimierza K. Pracował tam jako felietonista. Rozpoznałem go po 30 latach, on mnie nie poznał, bo jednak widział mnie jako piętnastolatka, który był dopiero w jakimś stadium rozwojowym.

 

Zidentyfikowany na nowo aktywista z lat pięćdziesiątych dał się teraz poznać jako demokrata pełną gębą, przynajmniej na zewnątrz. Tak się złożyło, że pracując w „Odrodzeniu”, analizowałem przypadki ludzi skrzywdzonych w okresie Wielkiego Terroru i opracowywałem je w formie reportażowej. Jak to bywało w zwyczaju, co tydzień na kolegium redakcyjnym omawiano treść ostatniego numeru, a jednym z dyskutantów był dawny pogromca Winnetou, a zarazem promotor radzieckiej szkoły życia. Byłem więc ciekaw, jak zareaguje on na moje reportaże ilustrujące „najlepsze lata” jego aktywności ideologicznej.

 

Oczywiście nie mogłem wiedzieć, co robił w ciągu tych 30 lat, no bo skąd? Jednak w redakcji zachowywał się przyzwoicie, a nawet pozytywnie opiniował mój warsztat reporterski, nie proponując mi ani razu wygłoszenia samokrytyki w związku z wyborem takich akurat tematów. W przeciwieństwie chociażby do byłego podpułkownika UB Józefa D., piastującego kiedyś wysokie stanowisko u boku niesławnej pamięci Józefa Różańskiego – oprawcy z MSW. Tenże Józef D. po każdym moim tekście pisał z uporem maniaka do redakcji, starając się dowodzić, że ani on, ani inni funkcjonariusze UB nigdy nie stosowali tortur i że są to tylko moje wymysły.

 

Po którymś z jego listów poprosiłem Kazimierza K., żeby na łamach „Odrodzenia” dał publiczny odpór byłemu pułkownikowi jako znawca tamtej epoki. Niestety, moja propozycja przekraczała zdolności adaptacyjne Kazimierza K. Wprawdzie doskonale rozumiał realia i umiał się do nich dostosować, ale żadnej inicjatywy w myśl mojej propozycji nie podjął. Za to w kilka miesięcy później jeden z zastępców naczelnego skrytykował jakiś jego felieton. Otóż Kazimierz K. napisał o konieczności rozwoju polskiego przemysłu samochodowego, a zastępca utrzymywał (chyba niesłusznie), że lepiej importować niż konstruować. Czyżby zanosiło się na długą dyskusję?

 

Kazimierz K. przez kilkanaście sekund nic nie mówił, za to zmienił się mocno na twarzy, więc miałem prawo oczekiwać, że za chwilę wygłosi samokrytykę, wszak kiedyś była to jego specjalność. Nic z tych rzeczy. Podniósł się gwałtownie z miejsca, odrzucił krzesło na ścianę, trzasnął drzwiami i to był ostatni moment, w którym go widziałem.

 

Mirosław Prandota